Czasem nierozważnie używamy niektórych słów. Są one bardziej wieloznaczne, niż mogłoby się nam na początku wydawać. Kiedyś pisałem o słowie „kocham”, teraz z kolei skupię się na wyrażeniu „nienawidzę”.
Myślę, że wielu z nas kiedyś użyło tego wyrazu. Śmiem nawet twierdzić, że zrobiliśmy to z rozpędu, bez większego zastanowienia. Bo czymże dla nas jest nienawiść? Dla mnie jest to obrzydzenie, wzgardzenie drugą osobą. Jasny przekaz dla kogoś, komu chcemy przekazać, że wiążemy z nim same negatywne odczucia. I tutaj pojawia się problem. Ile razy mówiliśmy „nienawidzę cię!” do przyjaciół, rodziców? Ja stanowczo zbyt często.

Według mnie spłyciłem sam sobie znaczenie tego słowa. Utworzyłem dla niego synonimy, które nie mają zbyt wiele wspólnego z jego prawdziwą definicją. No bo czy mała dziewczynka krzycząca do swojej mamy „nienawidzę Cię!” w sklepie, gdy ta nie chce jej kupić nowej zabawki naprawdę darzy ją takim uczuciem, jakie opisałem powyżej? Wątpię, po prostu robi to pod wpływem aktualnego samopoczucia.
Ja sam kilkakrotnie dałem się ponieść emocjom, powiedziałem zbyt wiele. Powiedziałem coś, czego powiedzieć nie zamierzałem. Efekty nie są zbyt istotne.
Jednak czy nienawiść, ta prawdziwa i szczera, jest cechą całkowicie złą? Z pewnością może być toksyczna i wyniszczająca dla obu stron konfliktu. Ale czy zawsze? Lubię bazować na swoich doświadczeniach oraz książkach, tym razem posłużę się nieco innym przykładem.
Moim zdaniem nienawiść wzmacnia w nas determinację, sprawia, że zdobywamy się na większy wysiłek. Coś takiego możemy zaobserwować na przykład w sporcie. Dwie zwaśnione od dawien dawna drużyny stają naprzeciw siebie. Atmosfera jest napięta od kilku dni, gazety i kibice tylko ją podsycają. Wpływa to na zawodników, skacze im ciśnienie i w meczu dają z siebie więcej, niż podczas starć z innymi drużynami. Dla widowiska z pewnością jest to zjawisko pozytywne.
A w życiu? Rywalizacja również może prowadzić do poświęceń. Chęć nie tyle sukcesu, co zwyczajnego tryumfu nad rywalem dodaje nam sił. Ćwiczymy i staramy się nie dla końcowego sukcesu, o nie. My chcemy wygrać, bo to będzie oznaczało klęskę rywala. Mnie czasem bardziej od własnych zwycięstw bardziej cieszą porażki innych. To jednak zabija w dużej mierze tę czystą radość. Łatwo jest się w tym wszystkim zatracić.
Podobno jednak tylko nienawiść da nam odpowiednią siłę i energię do osiągnięcia niektórych sukcesów. Jestem skłonny się z tym zgodzić. Stawiam przed sobą różne cele, jednak tylko tam, gdzie pojawia się rywalizacja, nigdy nie nachodzą mnie myśli, aby sobie odpuścić. O tak, żądza pokonania rywala pobudza do działania. Nie oznacza to jednak, że zawsze należy wzbudzać w sobie odrazę do przeciwnika. Czysta rywalizacja może dać więcej przyjemności. Pytanie tylko, czy w wygrywaniu chodzi o przyjemność z niego płynącą, czy też raczej samo zwycięstwo nad innymi daje nam więcej satysfakcji?
Rozmawiałem kiedyś z kolegą, chłopak ćwiczył biegi. Codziennie pokonywał coraz to dłuższe dystanse. Zapytałem skąd bierze motywację do ćwiczeń. Odpowiedział mi, że czasem przypomina sobie zawody, w których kiedyś uczestniczył, wzbudza wtedy w sobie nienawiść do rywali. To podobno jest dla niego najlepszym motorem napędowym. Chęć zwyciężenia innych. Nieważne jakim kosztem.
Wydaje mi się, że w moim przypadku oznaczałoby to całkowite pozbawienie się radości z sukcesu. Jednak człowiek jest ze mnie taki, że osiągnięcia stawiam sobie nad przyjemnościami. Tryumf jest dla mnie ważniejszy od samego szczęścia z niego płynącego. Nie przeszkadza mi to jednak, powoli uczę się zdrowej rywalizacji, umiejętności przegrywania, doceniania wartości przeciwnika. Mam nadzieję, że gdy już opanuję te zdolności, to ta cała nienawiść i żądza sukcesu nie będzie mi w ogóle potrzebna.