Tytuł tego wpisu być może nieco was zdziwił. Generalnie
jeśli kogoś nie bardzo interesuje polityka, może spokojnie go sobie odpuścić.
No chyba że chce się czegoś dowiedzieć w tym zakresie, wtedy proszę bardzo,
zapraszam do tekstu poniżej.
Na początek warto zaznaczyć, że nie tak dawno Kelthuz nagrał
w moim mniemaniu bardzo dobry film na YT. Poruszył kwestię, o której chciałem
napisać już dawno, ale jakoś nie było okazji. Zachęcam do poświęcenia niecałych
10 minut na jego obejrzenie, to nieco ułatwi wam przyswojenie sobie tego, o
czym będę pisał.
Zacznę od tego, że nie podchodziłbym aż tak krytycznie do
tego, o czym mówi Kelthuz. Oczywiście, mnie również irytują sytuacje, gdy widzę
jakieś forumowe gównoburze i Kuce biorące w nich udział. Tak naprawdę robią oni
często fatalną reklamę KNP. Jeżeli widzę, że dyskusja mogłaby się nawet dobrze
potoczyć i przynieść jakieś korzyści (choćby w postaci zainteresowania kogoś
liberalną wizją ekonomii), a tymczasem przysłowiowy Kuc prezentuje żenujący
poziom wiedzy, niestety, ale krew mnie zalewa.
Nie oszukujmy się, pisanie pod każdym filmem z Korwinem
zwrotów typu „masakra” czy „zaorane” tak naprawdę nic nie daje. A może wręcz
odpycha bardziej dojrzałych potencjalnych wyborców? W końcu znaczenie tych słów
maleje proporcjonalnie co do częstotliwości ich stosowania.
Mówi się także, że nie powinno się czerpać wiedzy tylko z
jednej książki. Całkowita racja. Jednak wiele książek/pojedynczych tekstów tego
samego autora również nie otwiera oczu na wiele spraw. Chodzi mi oczywiście o
teksty JKM-a. Sam mam w domu jego zbiór najlepszych felietonów na półce, czytam
też „Najwyższy Czas!”. Jednak to nie od niego zaczynałem. Ba, to nie na nim
zamierzam kończyć.
Największą zaletą Korwina jest to, że jest stały w swych
poglądach. W dodatku to on sprawia, że młodzież zaczyna interesować się
polityką. Ma w sobie „to coś”, co przyciąga ludzi. Dodajmy do tego
charakterystyczny sposób wypowiedzi czy też ogrom codziennej pracy, jaki JKM
wkłada w prowadzenie partii (liczne spotkania, PE, pisanie do gazet, częsty
chat, prowadzenie FP, obecność w mediach). Tym wszystkim na pewno zasłużył on
na szacunek.
Problem w tym, że szacunek to jedno, a ślepe podążanie za
nim to drugie. Naprawdę chciałbym, aby większość wyborców KNP byłaby świadoma
tego, dla czego akurat na tę partię oddają swój głos. Aby byli świadomi tego,
jaka idea nam przyświeca. I to jest właśnie cleu
mojego tekstu.
Pamiętam, że moje pierwsze wrażenie po zobaczeniu Korwina w
TV było negatywne. Było to jednak lata temu, jakoś tak na początku mojego
gimnazjum. Pamiętam, jak mówił on kiedyś, że do bodajże 9 roku życia był
socjalistą, potem się „nawrócił”.
Ja w wieku lat 9 na pewno nie wiedziałem, co to w ogóle jest
socjalizm. Za to na pewno w podstawówce raz miałem problemy, bo nie chciałem
przyznać, że demokracja jest dobra. Odkąd zacząłem zastanawiać się nad tym, jak
działa obecny świat, nigdy nie podobała mi się wizja „rządów ludu”.
Jednak jakieś tam pierwsze zainteresowanie polityką
przejawiłem dopiero w roku 2007. A może już w roku 2007, bo miałem wtedy 14 lat. Postanowiłem sobie poczytać programy ówczesnych partii. I pamiętam, że
najbliższy wydał mi się program PO. Najbliższy nie oznacza, że go
zaakceptowałem w pełni. Po prostu w tamtych latach nawet nie wiedziałem, czym
jest UPR, więc wybrałem tę, jak dziś się okazuje, pseudoliberalną partię.
Dobrze, że nie mogłem wtedy jeszcze głosować…
Jakoś pod koniec gimnazjum znajomy zaprosił mnie do
polubienia strony We All Are Free. Wtedy dowiedziałem się, kim są
libertarianie. Zacząłem też czytać. Na początku wybierałem po omacku. Gdzieś w
necie przeczytałem, że „Mises jest dobry”. Przełamałem się i sięgnąłem po jego
książki w PDF (nigdy nie lubiłem czytać na komputerze, ale że w moim mieście
nie było jego tekstów w żadnej z bibliotek, to…). W ten sposób zacząłem
wchodzić pomału w świat austriackiej szkoły ekonomii. Wchodzić do świata,
którego aż po dziś dzień nie poznałem w takim stopniu, w jakim poznać bym go
chciał.
Potem jednak poszło szybko – Bastiat, Rothbard, jednak jak
dotąd książka Adama Smitha. I w końcu dowiedziałem się, do jakiej grupy ludzi
należę. Do tych, którzy mają zamiłowanie do wolności. I wierzcie mi lub nie,
ale JKM nie tłumaczy tego tak dobrze, jak ludzie wymienieni przeze mnie
powyżej.
Z jednej strony cieszę się, że ludzie popierają KNP. Z
drugiej jednak żałuję, że wielu z nich robi to „w ciemno”. Oczywiście nie można
wymagać, aby każdy czytał wiele książek, nieustannie zgłębiał wiedzę (jest to
wskazane, ale bądźmy realistami).
Z całą pewnością poziomem wiedzy odstaję od Kelthuza
(przynajmniej w dziedzinie ekonomii). Jednak sądzę, że doszliśmy do podobnych
wniosków. Wniosków, które ani jemu, ani mnie nie są na rękę. On nagrał swój
film, ja piszę swój tekst. Ale są też inni.
Tak naprawdę walka o wolność trwa każdego dnia. Ostatnio znów władze pokazały, że wolność słowa jest umowna. Na ile jeszcze im pozwolimy?
W Internecie pojawiają się strony takie jak
libertarianin.org, na fejsie warto
polubić na przykład Polecam poczytać Rothbarda (naprawdę polecam). Ostatnio pojawiła się też bardzo dobra
inicjatywa ze strony sympatyka KNP – Naczelny Kuc Korwina. To tam znajdziecie
wiele wyjaśnień, dlaczego jako partia zapatrujemy się na pewne sprawy właśnie w
taki sposób.
Musimy sobie uświadomić, że im bardziej jesteśmy oczytani,
tym większa jest nasza wiedza. A im większa wiedza, tym większa świadomość zniewolenia,
w jakim się obecnie znajdujemy. Bo jak to powiedział swego czasu Stefan Kisielewski
– „Najgorsza z niewoli to jest ta, której
już nikt nie dostrzega…”.
A ja od siebie chciałbym jeszcze polecić dwa linki.
Bardzo dobra, udostępniona za darmo książka, której autorem jest Murray Rothbard - Edukacja wolna i przymusowa (krótka, także czytać - Kuce!)
Gdy byłem małym chłopcem, lubiłem słuchać opowieści dziadka.
Zwłaszcza tych, które dotyczyły jego pobytu w wojsku. Choć nigdy nie
interesowały mnie militaria, nazwy konkretnych broni, no generalnie nic
konkretnego dotyczącego wojskowości, to jednak temat wojny zawsze mnie bardzo
intrygował. W podstawówce moim ulubionym przedmiotem była historia, chętnie
oglądałem filmy wojenne. A mimo to czasem zastanawiam się – czy sam chciałbym
do kogoś strzelać?
Celowo nie napisałem „mógłbym” – bo sądzę, że strzelenie do
człowieka w jakiejś konkretnej sytuacji zagrażającej mojemu życiu, byłoby dla
mnie wystarczającym motywatorem. Natomiast ostatnio zacząłem myśleć nad tym,
czy nie ma we mnie jakiejś nutki pacyfizmu.
Jakiś czas temu zacząłem chodzić na strzelnicę, trzykrotnie
byłem na paintballu. I uważam, że jest to świetna zabawa, sposób na dobre
spędzenie czasu. No i jest też w tym jakaś adrenalina. A i bardzo ważna lekcja
świadomościowa – zupełnie inaczej jest myśleć o strzelaniu, a zupełnie inaczej
jest faktycznie do kogoś strzelać – choćby nie prawdziwymi nabojami a kulkami z
farbą.
Ostatnio jednak wiele mówi się o konflikcie na Ukrainie.
Osobiście nie sądzę, aby groziła nam w tej chwili III wojna światowa. Zacząłem
się jednak zastanawiać – jak bym zareagował, gdyby przyszło mi walczyć?
Pierwsze pytanie, jakie sobie postawiłem, dotyczyło strony
konfliktu. Walczą ze sobą Ukraińcy z Rosjanami (no, prawdopodobnie). Polska
stawia się wraz z resztą Europy i USA po stronie naszych bezpośrednich
sąsiadów. I tutaj dla mnie pojawia się pierwszy problem. Ja nie chcę walczyć za
Ukrainę. Za Polskę, owszem. Za jakieś swoje idee, owszem. Ale nie za Ukrainę.
I nie chodzi tutaj o podejście Francuzów typu „Nie chcemy
umierać za Gdańsk”, o nie. Po prostu jak dla mnie Ukraina nie jest dla Polski
żadnym sojusznikiem, a co więcej, widzę w niej potencjalnego wroga. Zauważmy,
że oni nie traktują nas jak sojuszników. W rozmowach międzynarodowych Polska
została pominięta. Banderowcy jasno mówią, że są wrogo nastawieni do naszego
narodu. Ukraińcy proszą nas o wsparcie (choćby finansowe), ale na przykład
ukraińskie klubu piłkarskie bezstresowo kupują sobie piłkarzy za wysokie ceny.
O co tu chodzi? Dlaczego mamy robić z siebie ofiary losu na każdym kroku?
Mówiłem już z pół roku temu – ja nie popieram Majdanu –
dalej te słowa podtrzymuję – dla mnie to było po prostu głupie. I tak samo w
zasadzie cieszę się, że Krym powrócił do Rosji, czyli tam, gdzie moim zdaniem
być powinien.
Co nie oznacza z kolei, że chciałbym walczyć po stronie
Rosji. Bądźmy szczerzy, obecna polityka naszego rządu sprawiła, że obrywamy
finansowo ze wszystkich stron. W dodatku narażamy się krajowi, z którym
powinniśmy utrzymywać przynajmniej neutralne stosunki. Jednak walka po ich
stronie również jest kompletnie bezsensowna – bo co możemy w ten sposób osiągnąć?
Tylko jeszcze bardziej narazimy się Ukrainie i UE…
Najlepszym rozwiązaniem wydaje mi się nie mieszanie
bezpośrednio w ten konflikt. Musimy czekać, aż wiele niewiadomych się wyjaśni (np.
rola separatystów, ich związki z Rosją itp.).
Kolejną sprawą jest to, że mam przyjaciół z Rosji. Ostatnio
poznałem też kilku Ukraińców. Bardzo przyjaźnie nastawieni do świata ludzie. Tak
sobie myślę - człowiek ma własne plany na życie, marzenia, rodzinę, pracę
dzieci...I nagle każą mu strzelać do osoby, który tak samo jak on ma tę całą
wojnę w dupie, ale wydano mu taki rozkaz. Więc idzie strzelać i…zabijać. I
rodzi się pytanie – w imię czego?
Pamiętajmy jednak, że nadmierny pacyfizm wcale nie jest
dobry. Paradoksalnie to właśnie chęć uniknięcia II wojny światowej sprawiła, że
Hitler zyskał na początku bardzo dużą przewagę. Wtedy też nie widziano powodów,
dla których warto byłoby umierać…
Choć jestem za tym, żeby ludzie mieli łatwiejszy dostęp do
broni, zastanawiam się, gdzie leży granica pomiędzy zabijaniem w słusznej
sprawie, a zabijaniem poza „obroną konieczną”. Może można się tego dowiedzieć
tylko poprzez zdobycie takich doświadczeń? Tylko, kurczę, czy aby na pewno
warto? Na to pytanie chyba każdy musi sobie odpowiedzieć samemu.
Ostatnimi czasy pisałem głównie dla drobnych gazet oraz nieco większych portali internetowych. Zdziwiło mnie jednak to, że pomimo takiej posuchy na Kwadraturze, od czasu do czasu pojawiają się nowe polubienia na fanpage’u strony czy też komentarze pod tekstami. Nie powiem, zamierzałem już raczej odstawić to moje nieszczęsne blogowanie. Teraz jednak stwierdziłem, że dobrze jest mieć miejsce, gdzie mogę pisać o czym chcę. Miejsce, gdzie nikt nie każe mi cenzurować słów, unikać tematów tabu, pisać na konkretne tematy. A o czym będę chciał napisać dzisiaj? O sobie, a raczej o moich przemyśleniach, o myślach, które krążą mi po głowie od wielu dni i jakoś nie chcą ulecieć. Także…lecimy. Moje wakacje okazały się (w sumie to ciągle się okazują) niezwykle pracowite. Wyjazdy, rozjazdy, obozy, spotkania, teraz też praca. A w tym całym gąszczu spraw przewija się także moja przeprowadzka do Torunia. I jakoś tak bierze mnie ostatnio nostalgia. Gdy pierwszy raz jechałem rowerem do pracy, w słuchawkach brzmiał głos Kazika – „Coście skurwysyny uczynili z tą krainą” – śpiewał. Słuchając mijałem szare domy, chodniki zawalone papierami i innym brudem. Zastanawiałem się, czy świat naprawdę jest taki zły? Obecnie pracuję przy wytwarzaniu aluminium, spędzam więc sporo czasu z ludźmi starszymi ode mnie, bardziej doświadczonymi życiowo. Słuchając ich rozmów, czasem też biorąc w nich udział, doszedłem do wniosku, że nie bardzo pasuję do tego środowiska. Choć są to osoby wspaniałe, towarzyskie, często się śmiejemy, w głębi serca wiem, że jestem tutaj puzzlem wciśniętym na siłę, bo „jak się wepchnie, to będzie pasował”. A ja wiem, że nie pasuję. Za to dużo się uczę. Uczę się pracy, uczę się odpowiedzialności, tak naprawdę w końcu uczę się też prawdziwego wysiłku i szacunku do zarobionego pieniądza. Może dziwnie to zabrzmi, ale lubię podczas wchodzenia do szatni czuć ten specyficzny zapach potu, opiłków aluminium i mieszaniny perfum. Naprawdę jest w tym coś niezwykłego. Pamiętam, że gdy byłem małym chłopcem, miałem może z 7-8 lat, bardzo lubiłem z kolegami o 14:00 lecieć na most i z niego patrzeć, jak robotnicy wychodzą w jednej wielkiej kolumnie z miejsca pracy. To wspomnienie wróciło do mnie niedawno, gdy wychodząc przez to samo przejście zobaczyłem grupkę dzieci, które się nam przyglądały. Wtedy po raz kolejny w życiu uświadomiłem sobie, jak bardzo się zestarzałem. Jeszcze nie tak dawno byłem głupim bachorem, który niczego nie wiedział o życiu. Teraz wiem co prawda niewiele więcej, może poza zrozumieniem, że życie jest ciężkie, a na wiele rzeczy trzeba sobie zapracować. Praca – choć dla mnie bardzo ciężka i wymagająca, o dziwo daje mi cały ogrom satysfakcji. Traktuję ją nieco jak wyzwanie. Gdy znajomi mówili mi, żebym szedł składać aplikacje gdzie indziej, zacząłem się zastanawiać – może faktycznie jest tam tak ciężko jak mówią? Teraz to sprawdziłem, czasem faktycznie jest. Ale doszedłem też do innego wniosku. Szkoła fatalnie przygotowuje do prawdziwej pracy. Mój ostatni tekst był o tym, że Polacy są jednym z najsłabiej prezentujących się narodów pod względem przystosowania do życia. I teraz widzę to na własne oczy. Jestem w roczniku maturalnym, nadszedł czas wyboru studiów. Dla mnie kierunek był oczywisty, jednak czy to rozmawiając z ludźmi, czy to czytając fora widzę, że dla wielu jakieś konkretne określenie swojego kierunku dalszej edukacji jest zbędne. Często po prostu „idę na studia, bo trzeba iść na studia”. Uważam to za chore i błędne rozumowanie. W ogóle widzę w ludziach jakiś straszny zanik wartości. Teraz, gdy spędzam więcej czasu z dorosłymi, niż z rówieśnikami widzę, że jako pokolenie (w sumie to my i pokolenie naszych rodziców) odstajemy. Wiadomo, niektóre rzeczy przychodzą z czasem, ale łatwo jest zaobserwować pewien regres. Mam wrażenie, że głupiejemy na skalę masową, wmawia się nam, że najlepsze wartości to brak wartości. Idąc chodnikiem mam czasem odczucie, że mijam ludzi bez marzeń, ambicji, idei…Co gorsza, czasem z marzeniami, ambicjami i ideami, ale z dominującym strachem przed ich realizacją. Co jeszcze gorsza, czasem zastanawiam się – czy i ja do nich nie należę? Plujemy na państwo (czasem słusznie), plujemy na Kościół (czasem słusznie), plujemy na rodzinę (to mnie akurat bardzo boli), ale zastanówmy się – co jest w nas takiego, że nie potrafimy już dostrzec piękna świata? Bo on jest piękny - jest piękny w ludziach mijanych na ulicy, jest piękny w uśmiechu rodzica, gdy mówimy mu jak bardzo go kochamy, jest piękny w eucharystii, gdy w niej uczestniczymy, jest piękny, gdy z dumą śpiewamy hymn naszego kraju. Tak naprawdę jest masa codziennych sytuacji, gdy można by się uśmiechnąć i powiedzieć do siebie: „kurczę, życie jest piękne!”. Ale często tego nie robimy. Na widok uśmiechniętego człowieka prędzej wyjdą z nas drwiny niż odwzajemnienie. W ogóle te pozytywne wartości są ostatnio piętnowane. Oczywiście, każdy ma własne wartości, powiecie. Pewnie, ale są też i te uniwersalne. A obecnie idziemy w jakimś dziwnym kierunku. Chciałbym powiedzieć, że zmierzamy ku nikąd. Obawiam się, że jest jednak jeszcze gorzej – zmierzamy do świata bez wartości.
Tekst może wydawać się pesymistyczny, jednak piszę go z lekkim uśmiechem na ustach. Uśmiechem, ponieważ wiem, że wciąż na tym świecie są osoby, którym zależy. Osoby, które wstając z łóżka mają konkretny cel na to, dokąd zmierzać ma ich życie. Uśmiecham się też, ponieważ tak sobie myślę, że należę do grona tych osób. I życzę wam, abyście i wy do nich dołączyli.
Pozdrawiam wszystkich stałych i nowych czytelników. Może i nie ma was wielu, ale postanowiłem pisać choćby i dla garstki. A i nie przeczę, że również robię to dla siebie. PS Oczywiście komentarze są mile widziane. :)
Tak jak napisałem ostatnio, dzisiejszy tekst poświęcony
będzie statystycznemu polskiemu uczniowi. I jego (nie)przystosowaniu do życia w
prawdziwym życiu.
Co trzy lata robione są badania PISA – ostatnie miały
miejsce w 2012 roku. Nasz rząd szczycił się tym, iż udało się nam uplasować w 4
najlepszych krajów Europy pod względem edukacji. Sukces? Tylko teoretyczny.
Sposób mierzenia punktów jest względnie prosty i myślę, że
można nazwać go sprawiedliwym. Grupie uczniów (wybiera się zdolnych, średnich i
słabych z 66 krajów) przeprowadza się testy. Potem, sumując punkty, ocenia się
średni poziom edukacji w danym kraju. Oczywiście jest to dość złożona
procedura, ale patrząc na końcowy ranking, sądzę, że system działa sprawnie.
Polska na ten przykład plasuje się za Finlandią, Estonią i Holandią. Powód do
dumy? Nie, raczej nie.
Po pierwsze, warto zauważyć, że kraje Europy przy każdym kolejnym
badaniu coraz bardziej odstają od krajów Azjatyckich. Ewidentnie coś z naszą
podstawą programową jest nie tak (na ciebie patrzę – Unio!). Skoro skośnoocy 12
lat temu nie byli nawet w pierwszej piątce, teraz zaś okupują całą czołówkę
(Chiny, Hongkong [jest liczony osobno], Singapur, Japonia, Korea), to oznacza
to, że Europa się cofa. Azjaci zaś idą do przodu.
O ile nie przeszkadza mi to, że kraje innego kontynentu się
rozwijają (przecież nie wszystkie kontynenty muszą cofać się w rozwoju tak, jak
robi to Europa), to fakt, że nasze wyniki są traktowane jako sukces już tak.
Polacy akurat ostatnio poprawili swój wynik – w mediach był szum ogromny, ale…
ALE! Nie są to jedyne badania, jakie się przeprowadza. Jest
podział na tzw. mądrość szkolną i mądrość życiową. Powiem tak – udało nam się
wyprzedzić Rumunię i Białoruś. Jakoś o tych wynikach jest u nas cicho.
Zapytacie – w jaki sposób mierzy się tę całą „mądrość
życiową”? Odpowiadam – moim zdaniem – sprawiedliwie. Na tej samej grupie
uczniów robione są testy. Mają na przykład wyznaczyć sobie przejazd tramwajem z
punktu A do punktu B tak, aby mieć jak najmniej przesiadek/zapłacić jak
najmniej i tak dalej. Sprawdzana jest też wiedza o najlepszych ulgach
podatkowych, logistyce, no same rzeczy, które się w życiu przydają.
I tutaj leżymy. Polskę wyprzedza niemalże cała Europa,
Europę zaś Azja (nie dziwi mnie to) oraz Ameryka (lekkie zdziwienie, ale mówię –
my się cofamy w rozwoju). Jak powiedziałem kiedyś, że dziwi mnie, dlaczego u
nas nie tylko w szkołach średnich, ale i w szkołach podstawowych/gimnazjalnych
nie ma lekcji poświęconych podatkom – wyśmiano mnie. Stwierdzono, że to absurd
i po co sobie zawracać tym głowę. Moim zdaniem to byłby jeden z lepszych
przedmiotów (w Wielkiej Brytanii zresztą jest od wielu lat). Niby mamy podstawy
przedsiębiorczości, ale prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia, co te lekcje
miały mi dać. Bo jakby się tak zastanowić, dalej nie wiem, jak założyć własną
firmę – w jakich latach płacić będę niższe podatki, od czego zależne są ulgi itd.
Moim zdaniem system edukacji w Polsce jest zły. Czy trzeba
go reformować? Niekoniecznie… Na pewno jednak 6 latki w szkołach, pseudo „darmowe”
podręczniki i obowiązkowe matury nam nie pomogą w zmianie obecnego stanu
rzeczy.
UWAGA - REKLAMA! Założyłem własną stronę (kto śledzi fp Kwadratury, ten wie) - www.radykalni.org - piszę tutaj nie tylko ja, teksty pojawiają się więc znacznie częściej - wchodźcie, czytajcie, lajkujcie, komentujcie.
No, egzaminy maturalne już za mną. Przynajmniej te, które
były obowiązkowe w części pisemnej. O nich będzie też dzisiejszy tekst. A także
o tym, dlaczego nie widzę sensu matur (edit: to jednak będzie innym razem).
Zacznijmy od tego, że czytając różne portale i oglądając TV
doszedłem do wniosku, iż większość osób uważa tegoroczną maturę za ciężką.
Zwłaszcza obowiązkową podstawę z matematyki.
Przypuszczam, że faktycznie średniemu uczniowi egzaminy te
mogły sprawić problem. Przyjmijmy więc założenie, że tegoroczne matury (ale
tylko te obowiązkowe!) były trudne. Co zrobić z tym faktem? Moim zdaniem nic,
tylko się cieszyć!
Na pytanie dlaczego odpowiedź jest dość prosta. A brzmi ona:
bo trudna matura jest sprawiedliwsza. Już spieszę z wyjaśnieniem. Załóżmy, że
mamy dwóch uczniów. Dajmy na to Jacka i Tomka. Ich matura jest banalnie prosta,
chłopcy piszą ją na bardzo wysoki procent. Tak samo jak większość maturzystów.
I co wtedy? Otóż wtedy uczelnie mają problem. Obaj mężczyźni chcą iść na prawo. Robi się zamęt. Matura była prosta, każdy
ma dobre wyniki, ciężko jest wskazać, który uczeń jest lepszy. Wiadomo,
decydują jeszcze przedmioty dodatkowe – ale co jeśli i one były proste?
Wtedy oczywiście uczelnia ma problem, o być albo nie być
Tomka i Jacka mogło zadecydować jedno głupie zadanie. Tomek, choć generalnie
lepszy i pilniejszy uczeń - nie trafił raz w klucz. Jacek, choć gorszy –
trafił. I co się dzieje? Zostaje przyjęty Jacek.
Oczywiście sytuacja jest uproszczona, ale mam nadzieję, że
rozumiecie mój tok rozumowania. A teraz drugi wariant (chyba tegoroczny) –
matura jest trudna.
Jacek zdobył 60%, niektóre zadania go przerosły, nie był w
stanie ich rozwiązać. Podobnie jak połowa jego kolegów, niektórzy nie zdali w
ogóle. A Tomek? A Tomek napisał na 90%, dzięki wyższemu poziomowi lepiej
zarysowała się różnica pomiędzy chłopcami. I w ogóle innymi maturzystami. Dzięki
temu uczelnie mogą trafniej i sprawiedliwiej podejmować decyzje o tym, kogo
chcą przyjąć.
Teraz rozumiecie? Trudna matura oznacza egzamin
sprawiedliwy, wiadomo, raz trafi się na pytania z materiału, który sobie
przyswoiłeś lepiej, innym razem na takie, z których niewiele powtarzałeś. Tu
też liczy się szczęście. Jednak generalnie prawdopodobieństwo trafnej analizy
umiejętności ucznia jest większe, gdy matura jest trudna.
Jeszcze inną sprawą jest fakt, że tegoroczna – ciężka matura
mogła mieć inny podtekst. Ciężka matura – gorsze wyniki. A w przyszłym roku
wchodzi nowa podstawa…I już nasze polskie „szpece” od edukacji będą mogły
powiedzieć, że stara podstawa była gorsza, bo wyniki były słabsze, a teraz jest
nowa no i sami zobaczcie – jak to pięknie ją uczniowie piszą!
Moim zdaniem tegoroczna matura faktycznie miała kilka cięższych zadań. Jednak były też zadania banalne. Także myślę, że 30% powinien mieć każdy co bardziej rozgarnięty uczeń. Za to potem robi się już coraz większa przepaść - i bardzo dobrze.
Ten tekst wyszedł mi względnie długi, miało być coś jeszcze,
ale już sobie podaruję – powiem tylko, że kolejny będzie o tym, jak polskie
szkolnictwo jest nieprzystosowane do nauki uczniów prawdziwego życia na tle
innych krajów Europy.
Mój znajomy zrobił zabawne gifty o maturach z polskiego i
matmy, polecam oblukać, nie pożałujecie.
Powiem wam, co mnie od dawna
frustruje. Bohaterowie historyczni. Na dobrą sprawę uważam, że nie ma czegoś
takiego jak persona powszechnie uważana za godną podziwu.
No może i są takowe, ale nie
spośród dowódców. Dlaczego tak uważam? Ano dlatego, że każdy, ale to absolutnie
każdy znany przywódca doszedł do władzy po śladach czyjejś krwi. A nawet jeśli
nie doszedł do głosu poprzez mord, to potem jednak krew rozlał. Jakieś
przykłady? A mam.
Przykład
pierwszy – Juliusz Cezar
No czyż nie kojarzy się nam pozytywnie?
Wielki Rzym, na czele którego stał. Wieńce laurowe, wielkie batalie, w których
zawsze zwyciężał. O właśnie – batalie. Zastanówmy się – czy jest coś takiego
jak dobra wojna? Jaki konflikt zbrojny jest usprawiedliwiony? Może tylko taki,
gdy przyjdzie nam się bronić, generalnie nie popieram jakichkolwiek aktów
agresji mających na celu korzyści materialne/terytorialne.
A nasz Julek? Spójrzmy,
dziesiątki bitew, monstrualny rozrost Rzymu. To słynne już: „Alea iacta est” (kości zostały rzucone)
– gdzie w tym wielkość? Okey, Cezar był dobrym przywódcą. Odniósł całą masę
sukcesów, dokonał wielu trafnych reform. Zauważmy jednak, że dążył również do
ciągłego powiększania swego terytorium. Kosztem życia ludzi. Często nie mających
z Rzymem nic wspólnego ponad to, że jakiś tam władca chce włączyć ich ziemie w
swe posiadanie.
Przykład drugi – Napoleon Bonaparte
Jak to tak? Hejtować wielkiego
Napoleona („wielkiego” :])? Przecież postawił się carowi, był po stronie
Polaków, utworzył Księstwo Warszawskie! A i owszem, utworzył. I chwała mu za
to. Jednak i tutaj nie można powiedzieć, że Francuz był idealny. Przykładem
będzie choćby wojna z Hiszpanią, która pokazuje, że nawet dobrego sojusznika
Napoleon był skłonny zaatakować, o ile ten nie chciał zaspokoić jego żądań (a
próba wymuszenia wglądu w sprawy polityczne Hiszpanii i ustanowienie swego
brata na króla było żądaniem głupim).
Znów głupio przelana krew. I w
Hiszpanii, i pod Moskwą. Ilu ludzi w ogóle z wyprawy na Rosję wróciło? Ilu
zginęło w walce, a ilu padło z zimna? I to w imię czego? W imię ambicji moi
drodzy, w imię ambicji.
Przejdę teraz do sedna. W moim
mniemaniu taki Cezar czy Napoleon niewiele różnią się od Hitlera czy też
Stalina. Wszyscy mieli chore ambicje, żądzę wygrywania pomimo wszelkich
kosztów. Wysyłali swych ludzi do walki, by ci ginęli w imię swego wodza. Wodza,
który pojedyncze jednostki miał gdzieś (cytuję Stalina „Ja mam ludzi mnogo” –
na wieść o stratach w ludności poniesionych przez ZSRR), liczyły się tylko
sukcesy.
Oczywiście każdy z nich stawiał
przed sobą różne cele. Jednak co tak naprawdę sprawia, że Bonaparte czy też
Cezar kojarzą nam się jako wielcy wodzowie, a na samo wspomnienie o Hitlerze
czy Stalinie zgrzytamy zębami?
Otóż rozchodzi się tu moim
zdaniem o dwie rzeczy:
1*Historię
– im większy upływ czasu, tym z większym dystansem podchodzimy do pewnych
zdarzeń.
2*Punkt
widzenia zależy od punktu siedzenia – Bonaparte pomagał Polakom!!! Przepędził
Ruska! A Hitler i Stalin nas najechali, no to oczywiste, że są źli!!!
No właśnie – i tu mała
ciekawostka. Tacy Węgrzy na przykład nie oceniają Hitlera aż tak krytycznie jak
Polacy. Nie zapominajmy, że przez pewien czas byli jego sojusznikiem. Z kolei w
Rosji wciąż stoją pomniki Stalina. No i nie tylko tam.
Łatwo więc zaobserwować, że to,
co myślimy o konkretnych ludziach, zależy od tego, kim jesteśmy. I jak świeża
jest nasza pamięć (i dobra wiedza…) o nich.
Czy uważam któregokolwiek z nich
za bohatera? Absolutnie nie, ale nie oznacza to, że nie uznaję należnego im
miejsca na kartach historii.
Dziś będzie mało do czytania, za to całkiem sporo do oglądania i refleksji. Byłem ostatnio w Częstochowie, tam też natknąłem się na obrazy Jerzego Dudy Gracza. Przedstawiają one współczesną wersję Drogi Krzyżowej. Jak mawiał sam autor: "Nasza Golgota jest tu i teraz".
Pragnę tylko zwrócić uwagę na obecny motyw samotności. Jezus musiał mierzyć się z własnym krzyżem (dosłownie i w przenośni) samotnie. Jest to moim zdaniem istotne, ponieważ zaraz po zmartwychwstaniu następuje wybaczenie. Dzięki temu jako chrześcijanie dostaliśmy jasny przekaz - wybaczenie kluczem do zbawienia.
Obrazów jest 17, nie 14, to również dość istotna różnica. Co myślicie o takim ukazaniu Drogi Krzyżowej? Do mnie te obrazy trafiają jakoś bardziej. Może to przez swoją dosadność, może przez pewne łamanie barier. A może po prostu dlatego, że są umiejscowione w czasach, w których przyszło mi żyć.