Najczęściej czytane

Archive for 2014

Dlaczego Kuce nie czytają książek?

By : Unknown
Tytuł tego wpisu być może nieco was zdziwił. Generalnie jeśli kogoś nie bardzo interesuje polityka, może spokojnie go sobie odpuścić. No chyba że chce się czegoś dowiedzieć w tym zakresie, wtedy proszę bardzo, zapraszam do tekstu poniżej.

Na początek warto zaznaczyć, że nie tak dawno Kelthuz nagrał w moim mniemaniu bardzo dobry film na YT. Poruszył kwestię, o której chciałem napisać już dawno, ale jakoś nie było okazji. Zachęcam do poświęcenia niecałych 10 minut na jego obejrzenie, to nieco ułatwi wam przyswojenie sobie tego, o czym będę pisał.



Zacznę od tego, że nie podchodziłbym aż tak krytycznie do tego, o czym mówi Kelthuz. Oczywiście, mnie również irytują sytuacje, gdy widzę jakieś forumowe gównoburze i Kuce biorące w nich udział. Tak naprawdę robią oni często fatalną reklamę KNP. Jeżeli widzę, że dyskusja mogłaby się nawet dobrze potoczyć i przynieść jakieś korzyści (choćby w postaci zainteresowania kogoś liberalną wizją ekonomii), a tymczasem przysłowiowy Kuc prezentuje żenujący poziom wiedzy, niestety, ale krew mnie zalewa.

Nie oszukujmy się, pisanie pod każdym filmem z Korwinem zwrotów typu „masakra” czy „zaorane” tak naprawdę nic nie daje. A może wręcz odpycha bardziej dojrzałych potencjalnych wyborców? W końcu znaczenie tych słów maleje proporcjonalnie co do częstotliwości ich stosowania.

Mówi się także, że nie powinno się czerpać wiedzy tylko z jednej książki. Całkowita racja. Jednak wiele książek/pojedynczych tekstów tego samego autora również nie otwiera oczu na wiele spraw. Chodzi mi oczywiście o teksty JKM-a. Sam mam w domu jego zbiór najlepszych felietonów na półce, czytam też „Najwyższy Czas!”. Jednak to nie od niego zaczynałem. Ba, to nie na nim zamierzam kończyć.

Największą zaletą Korwina jest to, że jest stały w swych poglądach. W dodatku to on sprawia, że młodzież zaczyna interesować się polityką. Ma w sobie „to coś”, co przyciąga ludzi. Dodajmy do tego charakterystyczny sposób wypowiedzi czy też ogrom codziennej pracy, jaki JKM wkłada w prowadzenie partii (liczne spotkania, PE, pisanie do gazet, częsty chat, prowadzenie FP, obecność w mediach). Tym wszystkim na pewno zasłużył on na szacunek.



Problem w tym, że szacunek to jedno, a ślepe podążanie za nim to drugie. Naprawdę chciałbym, aby większość wyborców KNP byłaby świadoma tego, dla czego akurat na tę partię oddają swój głos. Aby byli świadomi tego, jaka idea nam przyświeca. I to jest właśnie cleu mojego tekstu.

Pamiętam, że moje pierwsze wrażenie po zobaczeniu Korwina w TV było negatywne. Było to jednak lata temu, jakoś tak na początku mojego gimnazjum. Pamiętam, jak mówił on kiedyś, że do bodajże 9 roku życia był socjalistą, potem się „nawrócił”.

Ja w wieku lat 9 na pewno nie wiedziałem, co to w ogóle jest socjalizm. Za to na pewno w podstawówce raz miałem problemy, bo nie chciałem przyznać, że demokracja jest dobra. Odkąd zacząłem zastanawiać się nad tym, jak działa obecny świat, nigdy nie podobała mi się wizja „rządów ludu”.

Jednak jakieś tam pierwsze zainteresowanie polityką przejawiłem dopiero w roku 2007. A może już w roku 2007, bo miałem wtedy 14 lat. Postanowiłem sobie poczytać programy ówczesnych partii. I pamiętam, że najbliższy wydał mi się program PO. Najbliższy nie oznacza, że go zaakceptowałem w pełni. Po prostu w tamtych latach nawet nie wiedziałem, czym jest UPR, więc wybrałem tę, jak dziś się okazuje, pseudoliberalną partię. Dobrze, że nie mogłem wtedy jeszcze głosować…



Jakoś pod koniec gimnazjum znajomy zaprosił mnie do polubienia strony We All Are Free. Wtedy dowiedziałem się, kim są libertarianie. Zacząłem też czytać. Na początku wybierałem po omacku. Gdzieś w necie przeczytałem, że „Mises jest dobry”. Przełamałem się i sięgnąłem po jego książki w PDF (nigdy nie lubiłem czytać na komputerze, ale że w moim mieście nie było jego tekstów w żadnej z bibliotek, to…). W ten sposób zacząłem wchodzić pomału w świat austriackiej szkoły ekonomii. Wchodzić do świata, którego aż po dziś dzień nie poznałem w takim stopniu, w jakim poznać bym go chciał.

Potem jednak poszło szybko – Bastiat, Rothbard, jednak jak dotąd książka Adama Smitha. I w końcu dowiedziałem się, do jakiej grupy ludzi należę. Do tych, którzy mają zamiłowanie do wolności. I wierzcie mi lub nie, ale JKM nie tłumaczy tego tak dobrze, jak ludzie wymienieni przeze mnie powyżej.

Z jednej strony cieszę się, że ludzie popierają KNP. Z drugiej jednak żałuję, że wielu z nich robi to „w ciemno”. Oczywiście nie można wymagać, aby każdy czytał wiele książek, nieustannie zgłębiał wiedzę (jest to wskazane, ale bądźmy realistami).

Z całą pewnością poziomem wiedzy odstaję od Kelthuza (przynajmniej w dziedzinie ekonomii). Jednak sądzę, że doszliśmy do podobnych wniosków. Wniosków, które ani jemu, ani mnie nie są na rękę. On nagrał swój film, ja piszę swój tekst. Ale są też inni.

Tak naprawdę walka o wolność trwa każdego dnia. Ostatnio znów władze pokazały, że wolność słowa jest umowna. Na ile jeszcze im pozwolimy?

W Internecie pojawiają się strony takie jak libertarianin.org, na fejsie warto polubić na przykład Polecam poczytać Rothbarda (naprawdę polecam). Ostatnio pojawiła się też bardzo dobra inicjatywa ze strony sympatyka KNP – Naczelny Kuc Korwina. To tam znajdziecie wiele wyjaśnień, dlaczego jako partia zapatrujemy się na pewne sprawy właśnie w taki sposób.

Musimy sobie uświadomić, że im bardziej jesteśmy oczytani, tym większa jest nasza wiedza. A im większa wiedza, tym większa świadomość zniewolenia, w jakim się obecnie znajdujemy. Bo jak to powiedział swego czasu Stefan Kisielewski – „Najgorsza z niewoli to jest ta, której już nikt nie dostrzega…”.


A ja od siebie chciałbym jeszcze polecić dwa linki. 

Bardzo dobra, udostępniona za darmo książka, której autorem jest Murray Rothbard - Edukacja wolna i przymusowa (krótka, także czytać - Kuce!)

A tutaj to już w ogóle macie całą biblioteczkę

Czy ja jestem pacyfistą?

By : Unknown
Gdy byłem małym chłopcem, lubiłem słuchać opowieści dziadka. Zwłaszcza tych, które dotyczyły jego pobytu w wojsku. Choć nigdy nie interesowały mnie militaria, nazwy konkretnych broni, no generalnie nic konkretnego dotyczącego wojskowości, to jednak temat wojny zawsze mnie bardzo intrygował. W podstawówce moim ulubionym przedmiotem była historia, chętnie oglądałem filmy wojenne. A mimo to czasem zastanawiam się – czy sam chciałbym do kogoś strzelać?



Celowo nie napisałem „mógłbym” – bo sądzę, że strzelenie do człowieka w jakiejś konkretnej sytuacji zagrażającej mojemu życiu, byłoby dla mnie wystarczającym motywatorem. Natomiast ostatnio zacząłem myśleć nad tym, czy nie ma we mnie jakiejś nutki pacyfizmu.

Jakiś czas temu zacząłem chodzić na strzelnicę, trzykrotnie byłem na paintballu. I uważam, że jest to świetna zabawa, sposób na dobre spędzenie czasu. No i jest też w tym jakaś adrenalina. A i bardzo ważna lekcja świadomościowa – zupełnie inaczej jest myśleć o strzelaniu, a zupełnie inaczej jest faktycznie do kogoś strzelać – choćby nie prawdziwymi nabojami a kulkami z farbą.

Ostatnio jednak wiele mówi się o konflikcie na Ukrainie. Osobiście nie sądzę, aby groziła nam w tej chwili III wojna światowa. Zacząłem się jednak zastanawiać – jak bym zareagował, gdyby przyszło mi walczyć?
Pierwsze pytanie, jakie sobie postawiłem, dotyczyło strony konfliktu. Walczą ze sobą Ukraińcy z Rosjanami (no, prawdopodobnie). Polska stawia się wraz z resztą Europy i USA po stronie naszych bezpośrednich sąsiadów. I tutaj dla mnie pojawia się pierwszy problem. Ja nie chcę walczyć za Ukrainę. Za Polskę, owszem. Za jakieś swoje idee, owszem. Ale nie za Ukrainę.

I nie chodzi tutaj o podejście Francuzów typu „Nie chcemy umierać za Gdańsk”, o nie. Po prostu jak dla mnie Ukraina nie jest dla Polski żadnym sojusznikiem, a co więcej, widzę w niej potencjalnego wroga. Zauważmy, że oni nie traktują nas jak sojuszników. W rozmowach międzynarodowych Polska została pominięta. Banderowcy jasno mówią, że są wrogo nastawieni do naszego narodu. Ukraińcy proszą nas o wsparcie (choćby finansowe), ale na przykład ukraińskie klubu piłkarskie bezstresowo kupują sobie piłkarzy za wysokie ceny. O co tu chodzi? Dlaczego mamy robić z siebie ofiary losu na każdym kroku?

Mówiłem już z pół roku temu – ja nie popieram Majdanu – dalej te słowa podtrzymuję – dla mnie to było po prostu głupie. I tak samo w zasadzie cieszę się, że Krym powrócił do Rosji, czyli tam, gdzie moim zdaniem być powinien.

Co nie oznacza z kolei, że chciałbym walczyć po stronie Rosji. Bądźmy szczerzy, obecna polityka naszego rządu sprawiła, że obrywamy finansowo ze wszystkich stron. W dodatku narażamy się krajowi, z którym powinniśmy utrzymywać przynajmniej neutralne stosunki. Jednak walka po ich stronie również jest kompletnie bezsensowna – bo co możemy w ten sposób osiągnąć? Tylko jeszcze bardziej narazimy się Ukrainie i UE…

Najlepszym rozwiązaniem wydaje mi się nie mieszanie bezpośrednio w ten konflikt. Musimy czekać, aż wiele niewiadomych się wyjaśni (np. rola separatystów, ich związki z Rosją itp.).

Kolejną sprawą jest to, że mam przyjaciół z Rosji. Ostatnio poznałem też kilku Ukraińców. Bardzo przyjaźnie nastawieni do świata ludzie. Tak sobie myślę - człowiek ma własne plany na życie, marzenia, rodzinę, pracę dzieci...I nagle każą mu strzelać do osoby, który tak samo jak on ma tę całą wojnę w dupie, ale wydano mu taki rozkaz. Więc idzie strzelać i…zabijać. I rodzi się pytanie – w imię czego?

Pamiętajmy jednak, że nadmierny pacyfizm wcale nie jest dobry. Paradoksalnie to właśnie chęć uniknięcia II wojny światowej sprawiła, że Hitler zyskał na początku bardzo dużą przewagę. Wtedy też nie widziano powodów, dla których warto byłoby umierać…


Choć jestem za tym, żeby ludzie mieli łatwiejszy dostęp do broni, zastanawiam się, gdzie leży granica pomiędzy zabijaniem w słusznej sprawie, a zabijaniem poza „obroną konieczną”. Może można się tego dowiedzieć tylko poprzez zdobycie takich doświadczeń? Tylko, kurczę, czy aby na pewno warto? Na to pytanie chyba każdy musi sobie odpowiedzieć samemu.

Dla nas nie ma ładnych rzeczy

By : Unknown
Ostatnimi czasy pisałem głównie dla drobnych gazet oraz nieco większych portali internetowych. Zdziwiło mnie jednak to, że pomimo takiej posuchy na Kwadraturze, od czasu do czasu pojawiają się nowe polubienia na fanpage’u strony czy też komentarze pod tekstami. Nie powiem, zamierzałem już raczej odstawić to moje nieszczęsne blogowanie. Teraz jednak stwierdziłem, że dobrze jest mieć miejsce, gdzie mogę pisać o czym chcę. Miejsce, gdzie nikt nie każe mi cenzurować słów, unikać tematów tabu, pisać na konkretne tematy.

A o czym będę chciał napisać dzisiaj? O sobie, a raczej o moich przemyśleniach, o myślach, które krążą mi po głowie od wielu dni i jakoś nie chcą ulecieć. Także…lecimy.
Moje wakacje okazały się (w sumie to ciągle się okazują) niezwykle pracowite. Wyjazdy, rozjazdy, obozy, spotkania, teraz też praca. A w tym całym gąszczu spraw przewija się także moja przeprowadzka do Torunia. I jakoś tak bierze mnie ostatnio nostalgia. 
Gdy pierwszy raz jechałem rowerem do pracy, w słuchawkach brzmiał głos Kazika – „Coście skurwysyny uczynili z tą krainą” – śpiewał. Słuchając mijałem szare domy, chodniki zawalone papierami i innym brudem. Zastanawiałem się, czy świat naprawdę jest taki zły? 

Obecnie pracuję przy wytwarzaniu aluminium, spędzam więc sporo czasu z ludźmi starszymi ode mnie, bardziej doświadczonymi życiowo. Słuchając ich rozmów, czasem też biorąc w nich udział, doszedłem do wniosku, że nie bardzo pasuję do tego środowiska. Choć są to osoby wspaniałe, towarzyskie, często się śmiejemy, w głębi serca wiem, że jestem tutaj puzzlem wciśniętym na siłę, bo „jak się wepchnie, to będzie pasował”. A ja wiem, że nie pasuję. Za to dużo się uczę. Uczę się pracy, uczę się odpowiedzialności, tak naprawdę w końcu uczę się też prawdziwego wysiłku i szacunku do zarobionego pieniądza. Może dziwnie to zabrzmi, ale lubię podczas wchodzenia do szatni czuć ten specyficzny zapach potu, opiłków aluminium i mieszaniny perfum. Naprawdę jest w tym coś niezwykłego.
Pamiętam, że gdy byłem małym chłopcem, miałem może z 7-8 lat, bardzo lubiłem z kolegami o 14:00 lecieć na most i z niego patrzeć, jak robotnicy wychodzą w jednej wielkiej kolumnie z miejsca pracy. To wspomnienie wróciło do mnie niedawno, gdy wychodząc przez to samo przejście zobaczyłem grupkę dzieci, które się nam przyglądały. Wtedy po raz kolejny w życiu uświadomiłem sobie, jak bardzo się zestarzałem. Jeszcze nie tak dawno byłem głupim bachorem, który niczego nie wiedział o życiu. Teraz wiem co prawda niewiele więcej, może poza zrozumieniem, że życie jest ciężkie, a na wiele rzeczy trzeba sobie zapracować. 

Praca – choć dla mnie bardzo ciężka i wymagająca, o dziwo daje mi cały ogrom satysfakcji. Traktuję ją nieco jak wyzwanie. Gdy znajomi mówili mi, żebym szedł składać aplikacje gdzie indziej, zacząłem się zastanawiać – może faktycznie jest tam tak ciężko jak mówią? Teraz to sprawdziłem, czasem faktycznie jest.

Ale doszedłem też do innego wniosku. Szkoła fatalnie przygotowuje do prawdziwej pracy. Mój ostatni tekst był o tym, że Polacy są jednym z najsłabiej prezentujących się narodów pod względem przystosowania do życia. I teraz widzę to na własne oczy.
Jestem w roczniku maturalnym, nadszedł czas wyboru studiów. Dla mnie kierunek był oczywisty, jednak czy to rozmawiając z ludźmi, czy to czytając fora widzę, że dla wielu jakieś konkretne określenie swojego kierunku dalszej edukacji jest zbędne. Często po prostu „idę na studia, bo trzeba iść na studia”. Uważam to za chore i błędne rozumowanie. 

W ogóle widzę w ludziach jakiś straszny zanik wartości. Teraz, gdy spędzam więcej czasu z dorosłymi, niż z rówieśnikami widzę, że jako pokolenie (w sumie to my i pokolenie naszych rodziców) odstajemy. Wiadomo, niektóre rzeczy przychodzą z czasem, ale łatwo jest zaobserwować pewien regres.
Mam wrażenie, że głupiejemy na skalę masową, wmawia się nam, że najlepsze wartości to brak wartości. Idąc chodnikiem mam czasem odczucie, że mijam ludzi bez marzeń, ambicji, idei…Co gorsza, czasem z marzeniami, ambicjami i ideami, ale z dominującym strachem przed ich realizacją. Co jeszcze gorsza, czasem zastanawiam się – czy i ja do nich nie należę?

Plujemy na państwo (czasem słusznie), plujemy na Kościół (czasem słusznie), plujemy na rodzinę (to mnie akurat bardzo boli), ale zastanówmy się – co jest w nas takiego, że nie potrafimy już dostrzec piękna świata? Bo on jest piękny - jest piękny w ludziach mijanych na ulicy, jest piękny w uśmiechu rodzica, gdy mówimy mu jak bardzo go kochamy, jest piękny w eucharystii, gdy w niej uczestniczymy, jest piękny, gdy z dumą śpiewamy hymn naszego kraju. Tak naprawdę jest masa codziennych sytuacji, gdy można by się uśmiechnąć i powiedzieć do siebie: „kurczę, życie jest piękne!”. Ale często tego nie robimy. Na widok uśmiechniętego człowieka prędzej wyjdą z nas drwiny niż odwzajemnienie. W ogóle te pozytywne wartości są ostatnio piętnowane. Oczywiście, każdy ma własne wartości, powiecie. Pewnie, ale są też i te uniwersalne. A obecnie idziemy w jakimś dziwnym kierunku. Chciałbym powiedzieć, że zmierzamy ku nikąd. Obawiam się, że jest jednak jeszcze gorzej – zmierzamy do świata bez wartości.

Tekst może wydawać się pesymistyczny, jednak piszę go z lekkim uśmiechem na ustach. Uśmiechem, ponieważ wiem, że wciąż na tym świecie są osoby, którym zależy. Osoby, które wstając z łóżka mają konkretny cel na to, dokąd zmierzać ma ich życie. Uśmiecham się też, ponieważ tak sobie myślę, że należę do grona tych osób. I życzę wam, abyście i wy do nich dołączyli.

Pozdrawiam wszystkich stałych i nowych czytelników. Może i nie ma was wielu, ale postanowiłem pisać choćby i dla garstki. A i nie przeczę, że również robię to dla siebie. 

PS Oczywiście komentarze są mile widziane. :)

Dokąd zmierzasz, Europo - PISA 2012

By : Unknown
Tak jak napisałem ostatnio, dzisiejszy tekst poświęcony będzie statystycznemu polskiemu uczniowi. I jego (nie)przystosowaniu do życia w prawdziwym życiu.

Co trzy lata robione są badania PISA – ostatnie miały miejsce w 2012 roku. Nasz rząd szczycił się tym, iż udało się nam uplasować w 4 najlepszych krajów Europy pod względem edukacji. Sukces? Tylko teoretyczny.



Sposób mierzenia punktów jest względnie prosty i myślę, że można nazwać go sprawiedliwym. Grupie uczniów (wybiera się zdolnych, średnich i słabych z 66 krajów) przeprowadza się testy. Potem, sumując punkty, ocenia się średni poziom edukacji w danym kraju. Oczywiście jest to dość złożona procedura, ale patrząc na końcowy ranking, sądzę, że system działa sprawnie. Polska na ten przykład plasuje się za Finlandią, Estonią i Holandią. Powód do dumy? Nie, raczej nie.

Po pierwsze, warto zauważyć, że kraje Europy przy każdym kolejnym badaniu coraz bardziej odstają od krajów Azjatyckich. Ewidentnie coś z naszą podstawą programową jest nie tak (na ciebie patrzę – Unio!). Skoro skośnoocy 12 lat temu nie byli nawet w pierwszej piątce, teraz zaś okupują całą czołówkę (Chiny, Hongkong [jest liczony osobno], Singapur, Japonia, Korea), to oznacza to, że Europa się cofa. Azjaci zaś idą do przodu.

O ile nie przeszkadza mi to, że kraje innego kontynentu się rozwijają (przecież nie wszystkie kontynenty muszą cofać się w rozwoju tak, jak robi to Europa), to fakt, że nasze wyniki są traktowane jako sukces już tak. Polacy akurat ostatnio poprawili swój wynik – w mediach był szum ogromny, ale…

ALE! Nie są to jedyne badania, jakie się przeprowadza. Jest podział na tzw. mądrość szkolną i mądrość życiową. Powiem tak – udało nam się wyprzedzić Rumunię i Białoruś. Jakoś o tych wynikach jest u nas cicho.

Zapytacie – w jaki sposób mierzy się tę całą „mądrość życiową”? Odpowiadam – moim zdaniem – sprawiedliwie. Na tej samej grupie uczniów robione są testy. Mają na przykład wyznaczyć sobie przejazd tramwajem z punktu A do punktu B tak, aby mieć jak najmniej przesiadek/zapłacić jak najmniej i tak dalej. Sprawdzana jest też wiedza o najlepszych ulgach podatkowych, logistyce, no same rzeczy, które się w życiu przydają.

I tutaj leżymy. Polskę wyprzedza niemalże cała Europa, Europę zaś Azja (nie dziwi mnie to) oraz Ameryka (lekkie zdziwienie, ale mówię – my się cofamy w rozwoju). Jak powiedziałem kiedyś, że dziwi mnie, dlaczego u nas nie tylko w szkołach średnich, ale i w szkołach podstawowych/gimnazjalnych nie ma lekcji poświęconych podatkom – wyśmiano mnie. Stwierdzono, że to absurd i po co sobie zawracać tym głowę. Moim zdaniem to byłby jeden z lepszych przedmiotów (w Wielkiej Brytanii zresztą jest od wielu lat). Niby mamy podstawy przedsiębiorczości, ale prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia, co te lekcje miały mi dać. Bo jakby się tak zastanowić, dalej nie wiem, jak założyć własną firmę – w jakich latach płacić będę niższe podatki, od czego zależne są ulgi itd.


Moim zdaniem system edukacji w Polsce jest zły. Czy trzeba go reformować? Niekoniecznie… Na pewno jednak 6 latki w szkołach, pseudo „darmowe” podręczniki i obowiązkowe matury nam nie pomogą w zmianie obecnego stanu rzeczy.


UWAGA - REKLAMA! Założyłem własną stronę (kto śledzi fp Kwadratury, ten wie) - www.radykalni.org - piszę tutaj nie tylko ja, teksty pojawiają się więc znacznie częściej - wchodźcie, czytajcie, lajkujcie, komentujcie. 

Dzięki Ci CKE za trudną maturę!

By : Unknown
No, egzaminy maturalne już za mną. Przynajmniej te, które były obowiązkowe w części pisemnej. O nich będzie też dzisiejszy tekst. A także o tym, dlaczego nie widzę sensu matur (edit: to jednak będzie innym razem).



Zacznijmy od tego, że czytając różne portale i oglądając TV doszedłem do wniosku, iż większość osób uważa tegoroczną maturę za ciężką. Zwłaszcza obowiązkową podstawę z matematyki.

Przypuszczam, że faktycznie średniemu uczniowi egzaminy te mogły sprawić problem. Przyjmijmy więc założenie, że tegoroczne matury (ale tylko te obowiązkowe!) były trudne. Co zrobić z tym faktem? Moim zdaniem nic, tylko się cieszyć!

Na pytanie dlaczego odpowiedź jest dość prosta. A brzmi ona: bo trudna matura jest sprawiedliwsza. Już spieszę z wyjaśnieniem. Załóżmy, że mamy dwóch uczniów. Dajmy na to Jacka i Tomka. Ich matura jest banalnie prosta, chłopcy piszą ją na bardzo wysoki procent. Tak samo jak większość maturzystów. I co wtedy? Otóż wtedy uczelnie mają problem. Obaj mężczyźni chcą iść na prawo.  Robi się zamęt. Matura była prosta, każdy ma dobre wyniki, ciężko jest wskazać, który uczeń jest lepszy. Wiadomo, decydują jeszcze przedmioty dodatkowe – ale co jeśli i one były proste?

Wtedy oczywiście uczelnia ma problem, o być albo nie być Tomka i Jacka mogło zadecydować jedno głupie zadanie. Tomek, choć generalnie lepszy i pilniejszy uczeń - nie trafił raz w klucz. Jacek, choć gorszy – trafił. I co się dzieje? Zostaje przyjęty Jacek.

Oczywiście sytuacja jest uproszczona, ale mam nadzieję, że rozumiecie mój tok rozumowania. A teraz drugi wariant (chyba tegoroczny) – matura jest trudna.

Jacek zdobył 60%, niektóre zadania go przerosły, nie był w stanie ich rozwiązać. Podobnie jak połowa jego kolegów, niektórzy nie zdali w ogóle. A Tomek? A Tomek napisał na 90%, dzięki wyższemu poziomowi lepiej zarysowała się różnica pomiędzy chłopcami. I w ogóle innymi maturzystami. Dzięki temu uczelnie mogą trafniej i sprawiedliwiej podejmować decyzje o tym, kogo chcą przyjąć.

Teraz rozumiecie? Trudna matura oznacza egzamin sprawiedliwy, wiadomo, raz trafi się na pytania z materiału, który sobie przyswoiłeś lepiej, innym razem na takie, z których niewiele powtarzałeś. Tu też liczy się szczęście. Jednak generalnie prawdopodobieństwo trafnej analizy umiejętności ucznia jest większe, gdy matura jest trudna.

Jeszcze inną sprawą jest fakt, że tegoroczna – ciężka matura mogła mieć inny podtekst. Ciężka matura – gorsze wyniki. A w przyszłym roku wchodzi nowa podstawa…I już nasze polskie „szpece” od edukacji będą mogły powiedzieć, że stara podstawa była gorsza, bo wyniki były słabsze, a teraz jest nowa no i sami zobaczcie – jak to pięknie ją uczniowie piszą!

Moim zdaniem tegoroczna matura faktycznie miała kilka cięższych zadań. Jednak były też zadania banalne. Także myślę, że 30% powinien mieć każdy co bardziej rozgarnięty uczeń. Za to potem robi się już coraz większa przepaść - i bardzo dobrze.

Ten tekst wyszedł mi względnie długi, miało być coś jeszcze, ale już sobie podaruję – powiem tylko, że kolejny będzie o tym, jak polskie szkolnictwo jest nieprzystosowane do nauki uczniów prawdziwego życia na tle innych krajów Europy.


Mój znajomy zrobił zabawne gifty o maturach z polskiego i matmy, polecam oblukać, nie pożałujecie.

Hitler bohaterem wszech czasów?

By : Unknown
Powiem wam, co mnie od dawna frustruje. Bohaterowie historyczni. Na dobrą sprawę uważam, że nie ma czegoś takiego jak persona powszechnie uważana za godną podziwu.



No może i są takowe, ale nie spośród dowódców. Dlaczego tak uważam? Ano dlatego, że każdy, ale to absolutnie każdy znany przywódca doszedł do władzy po śladach czyjejś krwi. A nawet jeśli nie doszedł do głosu poprzez mord, to potem jednak krew rozlał. Jakieś przykłady? A mam.

Przykład pierwszy – Juliusz Cezar                  

No czyż nie kojarzy się nam pozytywnie? Wielki Rzym, na czele którego stał. Wieńce laurowe, wielkie batalie, w których zawsze zwyciężał. O właśnie – batalie. Zastanówmy się – czy jest coś takiego jak dobra wojna? Jaki konflikt zbrojny jest usprawiedliwiony? Może tylko taki, gdy przyjdzie nam się bronić, generalnie nie popieram jakichkolwiek aktów agresji mających na celu korzyści materialne/terytorialne.

A nasz Julek? Spójrzmy, dziesiątki bitew, monstrualny rozrost Rzymu. To słynne już: „Alea iacta est” (kości zostały rzucone) – gdzie w tym wielkość? Okey, Cezar był dobrym przywódcą. Odniósł całą masę sukcesów, dokonał wielu trafnych reform. Zauważmy jednak, że dążył również do ciągłego powiększania swego terytorium. Kosztem życia ludzi. Często nie mających z Rzymem nic wspólnego ponad to, że jakiś tam władca chce włączyć ich ziemie w swe posiadanie.

Przykład drugi – Napoleon Bonaparte

Jak to tak? Hejtować wielkiego Napoleona („wielkiego” :])? Przecież postawił się carowi, był po stronie Polaków, utworzył Księstwo Warszawskie! A i owszem, utworzył. I chwała mu za to. Jednak i tutaj nie można powiedzieć, że Francuz był idealny. Przykładem będzie choćby wojna z Hiszpanią, która pokazuje, że nawet dobrego sojusznika Napoleon był skłonny zaatakować, o ile ten nie chciał zaspokoić jego żądań (a próba wymuszenia wglądu w sprawy polityczne Hiszpanii i ustanowienie swego brata na króla było żądaniem głupim).

Znów głupio przelana krew. I w Hiszpanii, i pod Moskwą. Ilu ludzi w ogóle z wyprawy na Rosję wróciło? Ilu zginęło w walce, a ilu padło z zimna? I to w imię czego? W imię ambicji moi drodzy, w imię ambicji.

Przejdę teraz do sedna. W moim mniemaniu taki Cezar czy Napoleon niewiele różnią się od Hitlera czy też Stalina. Wszyscy mieli chore ambicje, żądzę wygrywania pomimo wszelkich kosztów. Wysyłali swych ludzi do walki, by ci ginęli w imię swego wodza. Wodza, który pojedyncze jednostki miał gdzieś (cytuję Stalina „Ja mam ludzi mnogo” – na wieść o stratach w ludności poniesionych przez ZSRR), liczyły się tylko sukcesy.
Oczywiście każdy z nich stawiał przed sobą różne cele. Jednak co tak naprawdę sprawia, że Bonaparte czy też Cezar kojarzą nam się jako wielcy wodzowie, a na samo wspomnienie o Hitlerze czy Stalinie zgrzytamy zębami?

Otóż rozchodzi się tu moim zdaniem o dwie rzeczy:

1*      Historię – im większy upływ czasu, tym z większym dystansem podchodzimy do pewnych zdarzeń.
2*      Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia – Bonaparte pomagał Polakom!!! Przepędził Ruska! A Hitler i Stalin nas najechali, no to oczywiste, że są źli!!!

No właśnie – i tu mała ciekawostka. Tacy Węgrzy na przykład nie oceniają Hitlera aż tak krytycznie jak Polacy. Nie zapominajmy, że przez pewien czas byli jego sojusznikiem. Z kolei w Rosji wciąż stoją pomniki Stalina. No i nie tylko tam.

Łatwo więc zaobserwować, że to, co myślimy o konkretnych ludziach, zależy od tego, kim jesteśmy. I jak świeża jest nasza pamięć (i dobra wiedza…) o nich.


Czy uważam któregokolwiek z nich za bohatera? Absolutnie nie, ale nie oznacza to, że nie uznaję należnego im miejsca na kartach historii.

Droga Krzyżowa w obrazach Jerzego Dudy Gracza

By : Unknown
Hej!

Dziś będzie mało do czytania, za to całkiem sporo do oglądania i refleksji. Byłem ostatnio w Częstochowie, tam też natknąłem się na obrazy Jerzego Dudy Gracza. Przedstawiają one współczesną wersję Drogi Krzyżowej. Jak mawiał sam autor: "Nasza Golgota jest tu i teraz".

Pragnę tylko zwrócić uwagę na obecny motyw samotności. Jezus musiał mierzyć się z własnym krzyżem (dosłownie i w przenośni) samotnie. Jest to moim zdaniem istotne, ponieważ zaraz po zmartwychwstaniu następuje wybaczenie. Dzięki temu jako chrześcijanie dostaliśmy jasny przekaz - wybaczenie kluczem do zbawienia.


















































Obrazów jest 17, nie 14, to również dość istotna różnica. Co myślicie o takim ukazaniu Drogi Krzyżowej? Do mnie te obrazy trafiają jakoś bardziej. Może to przez swoją dosadność, może przez pewne łamanie barier. A może po prostu dlatego, że są umiejscowione w czasach, w których przyszło mi żyć.

Wypadek pod Chełmnem, czyli selekcja naturalna

By : Unknown
Nie bardzo żywię się pożywką medialną jakimi są kolejne to afery społeczne dziejące się na terenie naszego pięknego kraju. Nie bardzo obchodzi mnie to, w jakim miejscu był pożar, komu komornik zajął mieszkanie, jak żyje się Trynkiewiczowi czy też niejakiej MMM - Matce Małej Madzi.



Dlatego też o wypadku pod Chełmnem dowiedziałem się przypadkowo. Z ciekawości przyjrzałem się sprawie bliżej. Jeśli ktoś nie wie, to w nocy z 12 na 13 kwietnia grupa młodych ludzi (13-17 lat) zabiła się jadąc autem. 7 ofiar śmiertelnych, 2 ranne. Smutne? Tragiczne? I tak, i nie.

Pomyślmy, młodzi zrobili sobie ognisko, trochę popili, zarąbali kluczyki od auta rodzicom i ruszyli pojeździć sobie w teren. Potem to już poszło z górki – zakręt, wjazd w drzewo, śmierć. Bawią mnie osoby, które narzekają na drzewa stojące przy drodze. No, może zbyt wąskie jezdnie jeszcze faktycznie są problemem, ale drzewa? No kurde, jeśli kierowca stracił panowanie nad kierownicą – to jego wina, nie drzewa.
Poza tym w wyżej wymienionym wypadku prawka nie miał nikt. Głupota zwyciężyła nad zdrowym rozsądkiem. A że przyszło za to zapłacić im śmiercią? Cóż, trudno.

Lubimy zwalać winę na innych. Dlaczego tak trudno powiedzieć – kretyni zachowali się jak kretyni, no to zginęli? Za to we wszystkich portalach, które specjalnie przejrzałem widać tylko i wyłącznie lament, jacy to oni byli młodzi, ile to jeszcze życia było przed nimi, no i właśnie jazda po tych drzewach.

No właśnie – drzewach. Po co są one przy jezdni? Nie, to nie jest tylko funkcja ozdobna. Zimą chronią ulice przed śniegiem, jesienią przed silnym wiatrem. Owszem, auto, które wyleci za jezdnię prawdopodobnie w nie uderzy. Jednak zastanówmy się nad tym, czyja to wina – drzewa – czy też może kierowcy, który z jakiegoś powodu z drogi wyleciał? Inna sprawa, że jezdnie powinny być szersze i mieć mniej dziur.


Jakoś ciężko jest mi się zdobyć na współczucie dla tych 9 osób. Bardziej myślę o ich rodzinach, przyjaciołach. Nie wydaje mi się jednak, żeby ich strata była niepowetowana. Ot po prostu mamy przykład selekcji naturalnej. Ktoś popełnia poważną głupotę, bawi się w dorosłego, przypłaca to życiem. Może chociaż inni dzięki temu przykładowi będą mądrzejsi. 

Życie we wspólnocie

By : Unknown
Generalnie pisze mi się raczej łatwo. Wiecie, pisać lubiłem od podstawówki, to i jakoś sprawnie mi to teraz idzie. To znaczy przeważnie. Bo są teksty takie jak ten, do napisania których zabieram się po tydzień – dwa, często łapiąc się na tym, że przez 20-30 minut patrzę się tępo w monitor i myślę o czymś zupełnie innym.



Ostatnim tekstem na Kwadraturze było moje świadectwo. Czasu na jego przeczytanie było sporo, generalnie wiem, że niektórzy ludzie mają do opowiedzenia znacznie lepsze, piękniejsze, bardziej dramatyczne i tak dalej, ale myślę, że ważna jest również różnorodność, więc postanowiłem spisać też swoje własne. Dziś, a piszę te słowa będąc już po tegorocznych rekolekcjach, dwóch pielgrzymkach do Częstochowy i dołączeniu do grupy oazowej, chciałbym podzielić się z wami moją opinią na temat wspólnoty.

Wiecie, kościół to nie tylko budynek. Przede wszystkim Kościół to ludzie, czyli wspólnota. Jesteście już bogatsi w wiedzę o to, że mój wzrost świadomości wiary miał miejsce jakieś trzy lata temu. Czy od tego czasu wszystko było idealnie? Nie, oczywiście, że nie. A z czym miałem i mam nadal największy problem? Właśnie ze wspólnotą.

Kiedy jeszcze poszukiwałem wiary jako „praktykujący – nie bardzo wierzący” postanowiłem spróbować swoich sił w oazie. I powiem szczerze, odbiłem się. Jeśli chodzi o księdza, nie mogę narzekać. Ale jakiś problem był we mnie. O ile nie jestem bardzo zamknięty na ludzi, o tyle nie przepadam za tłumem. Generalnie jestem raczej typem człowieka, który woli wąskie grono znajomych. I w tym chyba tkwiło sedno.

Widzicie, z jednej strony Kościół mają tworzyć ludzie – no ale z drugiej nie każdy może odczuwać potrzebę silnej integracji. I pojawia się pytanie – co robić? Otóż według mnie przede wszystkim nie ciągnąć nikogo na siłę do kościoła/Kościoła. Kiedyś wydawało mi się, że wiara nie musi równać się integracji.

No właśnie, kiedyś. Bo teraz pomału zaczynam zmieniać zdanie. Nie uczestnicząc czynnie w życiu Kościoła wcale nie czułem się z tym źle. Sęk w tym, że odkąd w nim uczestniczę (na razie na poziomie raczkującym, ale zawsze), czuję się lepiej. Poza tym chyba na dobre wychodzi mi nieco dłuższy kontakt z ludźmi.

Teraz będzie coś na kształt reklamy, uprzedzam. Jeśli myślisz nad tym, czy wiara ma sens, czy coś z tobą jest nie tak, czy twoje życie nie stało się nijakie – przyjdź na spotkanie oazy. Dla mnie najbardziej pozytywnym doświadczeniem jest widok młodych ludzi, którzy nie wstydzą się tego, w kogo wierzą. I to jest właśnie budujące. Do tego dodajmy analizę Pisma Świętego, omawianie co trudniejszych tematów związanych z religią, ale też i śpiew czy luźne rozmowy. Wtedy tworzy się obraz miejsca, w którym nie tylko pogłębisz swoją wiarę, ale przede wszystkim dobrze spędzisz czas.

No i w końcu podłączysz się do życia we wspólnocie.

Jakby ktoś chciał:


A tu z nieco innej beczki – jak kojarzycie Soczewkę (na którą też coś tam kiedyś pisałem), to wiedzcie, że powstała strona, której warto się przyjrzeć, zważywszy na skład jej redakcji. Dobra propozycja dla ludzi, którzy lubią tematykę konserwatywną – PrawoMocni,

Świadectwo

By : Unknown
Hej!

Jakoś naszła mnie refleksja na mój tekst sprzed dwóch lat. Jakoś nigdy nie opublikowałem go na KK, więc stwierdziłem, że czas nadrobić zaległości. Jest to też taki wstęp do kolejnego tekstu, ale o tym kiedy indziej. :)


Relacja z dnia 16.09.2012


Grafika - Anna Tworek


Hej ludzie. Wczoraj (15/09/2012) byłem na pielgrzymce w Skrzatuszu. Uznałem, że to wydarzenie jest warte opisania. Nie tylko ze względu na rangę imprezy, ale również pod względem aspektów duchowych, które to Spotkanie Młodych niesie ze sobą. Od razu ostrzegam wszystkich potencjalnych satanistów, tekst będzie zawierał słowo "Bóg", zapewne w dużych ilościach. Za nim jednak przejdziemy do samego opisywania pielgrzymki skupimy się na mnie, to nieco ułatwi mi opisanie późniejszych refleksji.

To była moja trzecia pielgrzymka. Już od ostatniej klasy gimnazjum co rok uczęszczałem do Skrzatusza. Pierwsze podejście było z ciekawości, do kościoła chodzę, to i na pielgrzymkę mogę pójść, prawda? Tak więc podróż number one była dla mnie czysto rekreacyjna. Po przejściu blisko 30 kilometrowej drogi dotarłem wraz z resztą uczestników na miejsce. Obok miejscowego kościoła ustawiony był wielki namiot (będący w stanie pomieścić około dwóch tysięcy ludzi), porozstawiane były stoiska, w których to można było pogłębić tajemnice wiary. Ja byłem ze znajomymi, więc rozłożyliśmy się na kocu za namiotem, w zasadzie mieliśmy gdzieś te całe rekolekcje, to całe "nawracanie się". Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, na końcu tylko wzięliśmy udział w Eucharystii. Zwieńczeniem imprezy był koncert, wrażenia miałem więc pozytywne. Tylko tak jakoś przeszedłem obok Boga...No ale dobrze się bawiłem, więc czemu by nie wrócić za rok, no nie?

Wyruszyłem z nieco inną ekipą, w liceum poznałem nowych ludzi, postanowiliśmy do Skrzatusza wybrać się razem. Jednak tym razem skupiłem się nie tyle na rozmawianiu ze znajomymi, co poznawaniu nowych ludzi. Nieraz spotkało się animatora chcącego przekazać Ci, że Bóg Cię kocha. Fajnie, ja go też. Po kilku godzinach spędzonych na radosnym hasaniu po mieście, wcinaniu hamburgerów, gadaniu z nowo spotkanymi ludźmi, wspólnie z resztą udałem się do namiotu posłuchać tego, co biskup Edward Dajczak ma nam do powiedzenia. A miał dużo, i gadał z sensem, i słuchałem go nie mogąc przestać. Coś tam mi w serduchu drgnęło. Czy doświadczyłem wtedy kontaktu z Bogiem? I tak, i nie. Na dobrą sprawę wiara, czyli chodzenie do kościoła, słuchanie kazań, modlenie się było mi nieco obojętne. Nie przeszkadzało mi, więc to akceptowałem. W sumie to czasami sam chciałem szukać kontaktu z Bogiem. Ale tylko czasami. Tak więc o ile słowa biskupa wywarły na mnie wrażenie, to nie przyniosło to jakiegoś większego efektu. W sumie nic w moim życiu się nie zmieniło. A potem była Eucharystia i koncert, pielgrzymka numer dwa na plus. Za rok też pójdę.

Tyle że przez ten rok dużo się zmieniło...



Przede wszystkim nieco osłabła mi wiara. Nie miałem już spotkań do bierzmowania, jakoś tak wyszło, że zacząłem przechodzić obok Boga. Oczywiście dalej chodziłem do kościoła i się modliłem, ale zaczynałem wątpić w sens tego wszystkiego. Zaczęły mnie interesować inne wiary. Ja w zasadzie wierzyłem w Boga, ale tylko z logiki (świat musi mieć Stwórcę), a może przez to, że od dziecka wpajano mi kim jest Jezus i bycie wierzącym to mój obowiązek? Ale mi to nie wystarczało, w szkole, na ulicy, gdziekolwiek - nie widziałem Boga. Teraz myślę, że nawet go nie szukałem, ale to wystarczyło bym miał jeszcze większe wątpliwości. Zaczęły się moje problemy w życiu prywatnym, zaczął się bardzo ciemny epizod mojego życia. Epizod, który ukrywałem przed resztą społeczeństwa. Kim innym byłem w swojej samotni, a kim innym przy znajomych. Ukrywałem to, kim się staję. Można by powiedzieć, że wypiąłem się na świat, choć ten nigdy nie wypiął się na mnie. Od społeczeństwa nie da się definitywnie oderwać, zważywszy na to, że rzucenie szkoły nie wchodziło w grę. Pewnego dnia natknąłem się na bardzo ciekawy film. Zielonoświątkowcy urządzali jedno ze swych spotkań. Gdy zobaczyłem ludzi, którzy okazują to w co wierzą, zapragnąłem do nich dołączyć. Nie, zaraz, nie zapragnąłem - zacząłem poważnie się nad tym zastanawiać. Podczas jednego wieczora zwierzyłem się mojej kochanej rodzicielce z tego, że ja już nie widzę sensu tej całej "wiary", z tego, że nie czuję o co w tym wszystkim chodzi. Dała mi modlitwę do Ducha Świętego (Jan Paweł II odmawiał ją codziennie), ja nie byłem w stanie się nią modlić. Widzicie, dla mnie jej słowa były nie do przyjęcia. Tak więc wylądowała ona w szufladzie. Postanowiłem już nigdy nie dzielić się swoimi przemyśleniami na temat wiary z innymi.

I w sumie nie wiem dlaczego poszedłem do Skrzatusza w tym roku. Myślę, że dla zabawy. A może to tekst koleżanki, która opisała swój pobyt na rekolekcjach tak na mnie wpłynął? Pewnie i jedno i drugie. W każdym bądź razie wyruszyłem w swą trzecią podróż do Skrzatusza. Tym razem postawiłem sobie jeden cel - spróbować odnaleźć to "coś", co pokaże mi sens mówienia z dumą "Jestem chrześcijaninem!", kurde, znalazłem. W namiocie spędziłem sporo czasu (choć pograłem też trochę w siatkę, pochodziłem po okolicy), w końcu słuchałem tego, co inni mieli do powiedzenia. I było warto. Wysłuchałem świadectw trojga ludzi, każdy mówił o tym, jak wielka jest miłość Boża. Po raz kolejny mogłem usłyszeć słowa biskupa Edwarda Dajczaka, tym razem jednak coś we mnie drgnęło. Gdy mówił o Maryi, o Bogu, o Jezusie, o miłości do drugiego człowieka, to poczułem, że...że muszę się wyspowiadać. Udałem się więc do kościoła, podszedłem do wolnego konfesjonału i się zaczęło...

Powiedziałem wszystko. WSZYSTKO. To co wielokrotnie zatajałem z powodu wstydu, a może i braku należytej powagi co do sakramentu spowiedzi sprawiło, że się załamałem. Po prostu pękłem. Zacząłem ryczeć, nie ze smutku, z ulgi. Ja w końcu oczyściłem swoje sumienie z tego brudu, który tyle czasu gromadził się w mym sercu. Odbyłem rozmowę z księdzem, każde jego słowo trafiało prosto do mojego serca. W końcu dostrzegłem jaki jestem słaby, jak płytki, jak powierzchowny. Dopuściłem do swej świadomości myśli, których unikałem jak ognia. I nagle poczułem, że to czego szukałem było tak naprawdę ciągle wokół mnie. Jednak ja byłem ślepcem nie będącym w stanie tego zauważyć. Gdy odchodziłem od konfesjonału poczułem, że jestem wolny. Natychmiast po opuszczeniu murów kościoła udałem się do namiotu, gdzie była już reszta moich znajomych. Uklęknąłem, rozpocząłem modlitwę - moją pokutę. Jeszcze chwilę po skończeniu ostatniej modlitwy pozostałem w pozycji klęczącej, musiałem zebrać rozlatane myśli. Spróbowałem wstać, nie mogłem. Z policzka zaczęły skapywać łzy, łzy, które miały mnie wyzwolić. Pojawiły się przy mnie dwie koleżanki, co ciekawe - często gdy upadam są przy mnie osoby, które pozwalają mnie się podnieść, dziękuję.

Gdy nieco ochłonąłem dostrzegłem z daleka przyjaciółkę, której zawdzięczam to, że w ogóle w Skrzatuszu się pojawiłem (tam u góry tekstu gdzieś o tym napomknąłem). Poczułem, że muszę z nią porozmawiać. Takie działanie impulsywne, czasem człowiek po prostu czuje, że MUSI coś zrobić i to robi. Tak więc podszedłem do niej. Niczego co miałoby wartość dla czytelnika tego tekstu nie powiedziałem, tak więc dialogu przytaczać nie będę ,dla was jest on nieistotny, ale dla mnie był. Wcześniej nie widziałem szansy na odnalezienie Boga. Wtedy ujrzałem go w drugim człowieku. Dostrzegłem możliwość stania się lepszą osobą.

[Ciach! dnia 16/09/2012 przestałem pisać ten tekst. Zastanawiałem się, czy warto go publikować. Czy jest on w ogóle wart dokańczania. Poczułem potrzebę ukończenia felietonu, więc teraz będziecie mogli przeczytać to, co dopisałem "na chłodno". Dobrze, już nie przerywam.]

I to chyba właśnie było to. Każda religia musi mieć wyznawców, prawda? W Skrzatuszu dostrzegłem, że jest wielu wierzących chrześcijan. Są ludzie, którzy nie wstydzą się swojej wiary. Z perspektywy czasu żałuję, że potrzebowałem aż trzech lat, aby to zauważyć. Widzicie, w tym roku zwieńczeniem pielgrzymki była msza - już bez koncertu na pożegnanie. Wszyscy uczestnicy otrzymali różaniec. Ja swój owinąłem dookoła mojej dłoni, krzyżyk nieustannie trzymając w zaciśniętej pięści.

Byłem ze znajomymi, no nie? Chłopcy i dziewczyny, których znam od dawna. O każdym bym mógł sporo wam opowiedzieć. Ale szkoda na to czasu (choć to niezwykle interesujące osoby, przecież nie zadawałbym się z byle kim), ważne jest to, że każdy z nich nagle wydał mi się inny. Rzekłbym, że wręcz idealny. W każdym bowiem jest Bóg, którego zacząłem dostrzegać. Tego dnia chyba wszyscy czuliśmy Jego obecność. Jedni wznosili ręce ku niebu, inni zakrywali swe twarze w dłoniach, na wszystkich twarzach było widać skupienie. Myślę jednak, że to nie tylko skupienie, dziś nazwałbym to wręcz ufnością.

Od tego wydarzenia minął miesiąc. Powiem wam szczerze, że wiele razy w tym czasie zgrzeszyłem. W ten, czy inny sposób. Staram się jednak nie zapominać o Bogu. Nadal modlę się na różańcu, który otrzymałem. Mam stałe intencje, modlę się za moich przyjaciół, którzy mi towarzyszyli, za koleżankę, w której dostrzegłem nadzieję na lepsze jutro dla mnie, za biskupa Edwarda, który dał mi przykład prawdziwej wiary. Zapytacie się dlaczego to opisuję. Nie wiem, naprawdę nie wiem. Czuję jednak, że muszę się podzielić z wami moim przeżyciem. Wiem, że zapewne ten tekst spotka się również z krytyką, może nawet tylko i wyłącznie z nią. Jednak pragnę uwypuklić dwie rzeczy: Po pierwsze, nie staram się nikogo nawrócić. Po drugie, chcę po prostu pokazać, że Boga można spotkać nawet go nie szukając. I bardzo dobrze, dzięki temu go znalazłem.

Dajmy sobie gifty

By : Unknown
Dziś trochę nietypowo. Nie wiem, czy kojarzycie teksty Chojraka. Jeśli tak, wiecie już, czego się spodziewać. Jeśli nie - czym prędzej wchodźcie na jej bloga. Gwarantuję, że nie będziecie się na nim nudzić. Ponieważ znamy się już od pewnego czasu, postanowiliśmy, że oboje napiszemy na nasze blogi teksty, które będą napisane w innym stylu niż dotychczas. Niech czytelnicy też od czasu do czasu poczytają coś innego, a co! 


Co? Mam się najpierw przywitać? Dox tak zrobił u mnie, więc chyba ja też powinnam? Pozdrowić kogoś sflaczałą ręką jak miss Mołdawii i rzucić kwiatami w publiczność. Ech, konwenanse. Nie będę się witać. Jestem na tym blogu, bo mi się tu podoba. Robimy sobie razem taki eksperyment, w który nikogo nie wtajemniczę, w myśl zasady, że niedopowiedziane jest ciekawsze. Zatem, jednym słowem, jestem Chojrak i zapraszam was na mój Wielki Monolog. To nie dyskusja. Nie obchodzi mnie zdanie innych.

Wiecie, raz na jakiś czas ludzie postanawiają zaskoczyć swoje otoczenie i dać prezent. Rzucić jakimś giftem w cioteczkę z Krain Odległych, czy też podlizać się komuś, licząc na odwdzięczenie się w naturze (to o mnie) lub inaczej... Jednak czasem, a może nawet częściej  zmusza nas do tego jakaś okazja/otoczenie/nacisk społeczny/zimne fronty. Nagle pojawiają się w naszym życiu wszyscy ludzie z szuflady „rodzina znad jakiś bagien”. Także tacy, a raczej przede wszystkim tacy, których nie widujemy bez specjalnego pretekstu. Dalekie kuzynostwo, stryjki, wujki i inne rodzinne wilkołaki. No i okazja ci każe! Okazja bije cię po plecach i dźga cienkim paluchem między łopatki! No kurwa idziesz na wesele się schlać i nawet brzydkiej pościeli za 30 zł nie dasz? No kurwa, są walentynki a ty nic, tylko leżysz ptakiem do góry! Ptak sam na siebie nie zarobi!  No kurwa, urodziny siostry idą, a ty tylko żresz ten chleb z pasztetem i czytasz tę literaturę iberyjską cały dzień?! Szejm on ju! Należy jednak zauważyć, że kobiety i mężczyźni inaczej kupują podarki i jakoś inaczej podchodzą do obdarowanych. Poparłam to małymi badaniami wśród znajomych, mała ankieta dla internetowych bywalców no i życie moje własne. To ostatnie chyba przede wszystkim. 
1. Kobieta kupuje prezent koleżance.
Najpierw następuje podział uczuciowy. Czy ją lubię czy nie? Czy ładna (wtedy dam jej najwyżej jakieś gówno, skoro i tak ma już łatwiej w życiu) czy brzydka (chcąc ją pocieszyć i ulżyć jej brzydocie dam jej nieco mniejsze gówno). Czy siedzi blisko mnie w robocie, czy nie. Czy ma ładne włosy (powyrywać szmacie!) czy brzydkie (biedulka!). Czy to singielka (wielkie dildo poszukiwane) czy w tkwi w jakimś związku (mniejsze dildo).
Jeśli to jednak przyjaciółka! To klękajcie narody! Pojadę do Turcji po ulubiony krem, dam jej jedwabny, ręcznie malowany szal za Ostatnie Piniondze, a nawet dam dotknąć pisiora mojego chłopaka, a musicie wiedzieć, że pisiora ma fajnego.
2. Kobieta kupuje prezent mamie.
a) mam prawdziwa, czyli ta,  z której waginy wyszłam na świat drąc ryja w niebogłosy, na chwałę szatana mam nadzieję.
No jej kupię coś fajnego. Kaszmirowy sweter, dobre perfumy. W końcu dzięki komuś jestem taką aspołeczną mendą, zołzą i wrednym frędzlem.
b) mam udawana, narzucona, teściówka.
Rondel, patelnia, deska do krojenia, deska do prasowania, zasłona (żeby kurwa sąsiadów przestała podglądać), miska plastikowa, etc.
3. Kobieta kupuje prezent siostrze.
W tym wypadku kluczowe zdanie to "Wiem o niej wszystko". Dobrze nadstawiam ucha, jestem czule zorientowana. Wiem o niej wszystko, dlatego kupię jej butelkę wina i worek prezerwatyw. Tja, znam te szczenięce lata...
b) gdybym miała brata...
Gdybym miała brata to dałabym mu numer do mojej najłatwiejszej koleżanki. Dość ładnej, to w końcu brat, ale. Łatwa przede wszystkim. I trochę głupawa. Żeby było zabawniej.
4. Kobieta kupuje prezent chłopakowi.
Wiecie, my naprawdę wiemy wszystko. Zakochana kobieta jest gorsza niż KGB. Wywęszy każdą zmianę, nawet rozmiaru twoich majtek czy nowy pieprzyk na dupie. Będzie tak długo za tobą chodzić i wąchać powietrze aż wyczuje czego chcesz. To taka magiczna moc, której faceci nigdy nie posiądą. Dlatego np. ja zawsze daje trafione prezenty.
a) Super seks.
Tak, ten mityczny super seks z wywracaniem materacy, przewalaniem szafek, wyrywaniem włosów i krzykiem "Ja, Ja! Sznella, sznella!!". Seks pełen szpagatów, wywrotów, a na końcu zobaczysz bramę raju. Seks, który zapamiętasz do końca życia i który przebije wszystko na RedTube.
b) Nowa gra.
Raz dałam chłopakowi nową grę na konsolę. Potem powiedziałam, że spotkamy się w czwartek, dobrze skarbie? Tak, tak - i już widziałam tylko jego migające z oddali plecy. Oczywiście mi chodziło o ten czwartek, jemu - o ten za dwa tygodnie, jak już wyrzęzi swoją nową gierkę...
c) Ubrania.
Daję ci fajne ubrania i co najważniejsze, w twoim rozmiarze! Nie jak na a) młodszą siostrę bez cycków, czy b) ciotkę - wieloryba.  Kupię ci koszulkę z fajnym napisem, np. qutaz, które sama ostatnio pokochałam, ulubionym bohaterem z komiksów Marvela lub Gwiezdnych Wojen, bo ja Naprawdę Cię Słucham (i, co ważniejsze, znam się na nich!), albo świetną golarkę do modelowania twojej dopiero rosnącej, żałosnej brody. Nie dam ci koszulki z pegazem, książki o odchudzaniu czy spodni-dzwonów, jak ty mi, kochanie.
d) Spełnione marzenie.
Skok na bungee, nowy tatuaż czy gitara elektryczna, mimo że grasz jak paralityk. JA wiem o czym marzysz.

Teraz druga część programu, poprzedzona występami żonglerów, skaczących małp ze złotymi talerzami i paradą słoni. Teraz prezenty dają panowie. Ja nie lubię dostawać prezentów od panów, bo zwykle (choć nie zawsze oczywiście) to jakiś potwór z krainy Koszmarnych Prezentów, po którym jestem w stanie znienawidzić go do końca życia. Zróbmy szybki przegląd.
1. Pan kupuje prezent koledze.
Znów podział klasowy. Jeśli huja nie lubi - dezodorant opakowany w prezerwatywę.  Tak, tak, kochani, to nie omamy wzrokowe, ale autentyczny prezent, jaki dostał w połowie lat 90 starszy kolega z klasy na mikołajki (szkolne). No fiut był z niego, swoją drogą.
Jeśli zaś mowa o przyjacielu - pojedzie do Norwegii po sadzonkę jakiegoś kaktusa, do Nepalu po małą klaczkę Tej Wybranej Rasy czy da mu się przejechać swoim autem. Spalić gumę. To substytut dotykania dziewczyny.
2. Pan kupuje prezent mamie.
a) mam prawdziwa, czyli ta z której pochwy wychylił na świat pełen trosk i potworów.
"Swojej dam 50 zł i wałek do ciasta. Ona tak mnie kocha i lubi robić ciasto."
b) mam udawana, czyli teściowa.
Tu jest wiele opcji. Może jej nienawidzić, wtedy da jej do wyboru :nóż w plecy, drabinę bez nogi, przypadkowego lisa ze wścieklizną. Jeśli jednak ją choć trochę toleruje, a może i lubi, czego nie można wykluczyć, da jej wałek do ciasta. Przecież każda mam lubi robić ciasto!
3. Pan kupuje prezent siostrze. Ewentualnie bratu.
siostra - kupon upominkowy do Kauflandu na 30 zł ( "Przecież mają tam kosmetyki!")
brat - kupon upominkowy do Biedronki na 30 zł ("Tam częściej mają gry niż w Kauflandzie, a poza tym w tym całym postamerykańskim Empiku jest za drogo!"), plus ewentualnie darmowe konto na RedTube.
4. Pan kupuje prezent dziewczynie.
a) "piniodze"
 "Kochanie, kup sobie coś, bo ja nie mam do tego głowy”, to znak, że jest tępym, leniwym palantem, który nie wie czego ty w ogóle chcesz. Na końcu jeszcze doda " Może kup sobie, kwiatki, tak mi dziś romantycznie". Chyba, że jego lokaj przynosi ci na talerzyku złotą kartę kredytową i proponuje szofera do najbliższej galerii handlowej - wtedy umywam ręce.
b) super-bjuty
Czyli innymi słowy kombo-zestaw, kosmetyki spakowane po 2-3 sztuki w jedno pudło, na przykład szampon i odżywka, krem na hemoroidy i środki przeczyszczające czy przekłute prezerwatywy i test ciążowy. Pułapka z takim prezentem ma dwie strony. Po pierwsze zwykle w 80% składa się on z opakowania, za które bulimy dodatkowo, bo jakiś grafik-artysta nabazgrał na nim jaki zwiędłe serce w kolorze burgundy, poza tym za każdy kosmetyk z osobna zapłacilibyśmy ze 20 zł mniej.
c) super gadżet
Ja jednego razu dostałam na urodziny Coś. Coś było sobie w pięknie zapakowanym pudełeczku. Darłam je jak dziki rosomak myśleć, że to złoto i dyjament albo chociaż piękny łańcuch. No już prawie finał, widać prawie środek, lecę już nad tęczą, pod spodem motyle, w tle jednorożec, a tam, w środku - długopis z radiem. Tak, kurwa. Długopis z radiem. Pozdrawiam tego fiuta który mi go dał. Obyś sczezł w piekle. Inna znajoma dostała kiedyś cudem odkopany dwukasetowy magnetofon, marki Olivia chyba. Nie wiem jednak czy urzekł ją ten cud tak bardzo jak narzeczonego...
d) Książka typu "Perfekcyjna Pani Domu"
Być może zauważył, że coś tam czytasz, dlatego rypnął ci książkę o praniu gaci w sodzie i polerowaniu kieliszków. Nie bij go nią zbyt mocno. Za to też można iść do więzienia.
e) kosmetyki z piekła
Oprócz kombo koszmarów dostajemy czasem pojedyncze demony. Autentyczne historie mówią o: płynie do higieny intymnej, kremie na zmarszczki dla 20 latki, czopkach przeciwbólowych i wszelakiej maści mydłach w smierdzącej kostce. Tja...

Oczywiście wszyscy wiemy, że ten teks jest seksistowsko powycinany a wszystko zostało niecnie zmanipulowane dla moich potrzeb :) Dlatego pozdrawiam wszystkich darczyńców! Kupujcie kremy na hemoroidy hojną ręką! Dziękuję za uwagę, kurtyna!

5 pytań do, czyli mini wywiad z Magdą Sierpińską

By : Unknown
Tadadadadam! Przed wami kolejna część cyklu "5 pytań do...". Tym razem udało mi się zamienić parę słów z Magdą Sierpińską. Studiuje ona kreację plastyczną z grafiką użytkową. W swych pracach często wykorzystuje motywy historyczne, choć nie tylko. Nie przedłużając, zapraszam do przeczytania wywiadu. :) Aha, oczywiście wszystkie poniższe rysunku są autorstwa Magdy.


Skaner/grafika komputerowa

1. Niewiele kobiet zajmuje się rysowaniem/malowaniem postaci historycznych. Dlaczego Ciebie akurat tak do tego ciągnie? 

Zawsze ciekawiło mnie "kim jestem" i "skąd pochodzę". Odkąd tylko pamiętam interesuję się historią,  już w szkole podstawowej była jednym z moich ulubionych przedmiotów. Będąc w liceum zajmowałam się raczej grafiką użytkową,  nigdy nie myślałam by wykorzystać "umiejętności plastyczne" do popularyzacji historii. Dopiero na studiach, przy poszukiwaniu inspiracji, natrafiłam na wiele ciekawych materiałów związanych z polską historią. I tak to się właśnie zaczęło. 

Zdaję sobie sprawę, że tematy patriotyczno-historyczne nie są zbyt częstym obiektem zainteresowań kobiet. Trudno jest mi odpowiedzieć na Twoje pytanie, jednakże wydaje mi się, że kieruje mną ogromny szacunek dla naszych bohaterów i chęć przybliżenia ich historii osobom, które nigdy wcześniej o nich nie słyszały.



2. Kiedy w Twojej głowie pojawiła się po raz pierwszy myśl: "Powinnam się tym zająć na poważnie"?

Prawdę mówiąc całkiem niedawno, bo kilka miesięcy temu. Spotkałam wtedy ludzi, których tak jak mnie interesuje historia. Między innymi profesor malarstwa, który całkowicie poparł moją inicjatywę podjęcia się tematów historycznych na zajęciach. Otrzymałam wiele cennych rad, poznałam mnóstwo utworów i dzieł wybitnych polskich artystów,  które stały się dla mnie inspiracją. Mimo tego, że tematy historyczno-patriotyczne są bardzo trudne, postanowiłam się ich podjąć - ukazać ludziom piękno polskiej historii oraz spróbować przynajmniej w kilku procentach przekazać im swoją miłość do Ojczyzny.



3. Czy miałaś w swoim życiu chwile zwątpienia?

Oczywiście, że tak. Jak wcześniej wspominałam historia jest skomplikowanym tematem. Trzeba pamiętać,  że to co robię nie zawsze będzie spotkać się z przychylnymi opiniami. Często wydaje mi się, że moje umiejętności i wiedza są zbyt małe,  że temat po prostu mnie przerasta. Wtedy staram się motywować tym iż to co tworzę jest po to, by upamiętnić niezwykłych ludzi, nie raz naszych rówieśników, którzy dla nas, przyszłych pokoleń,  oddawali życie w imię wolnej Polski.




4. Rysowanie stało się twoim sposobem na życie,  czy moze traktujesz je tylko jako hobby?

Tworzenie stało się moim sposobem na życie już po pierwszym semestrze w Instytucie Sztuki. Aktualnie nie mogę wyobrazić sobie dnia bez szkicowania czy wymyślania nowych projektów.  Oczywiście w swojej twórczości staram się nie zamykać tylko w tematyce historycznej, lubię także miedzy innymi motywy zwierzęce,  surrealistyczne czy steampunk'owe. Marzę o tym by po ukończeniu studiów znaleźć pracę związaną ze swoją pasją.



5. Jakie rady udzieliłabyś początkującym?

Bardzo trudne pytanie, ponieważ wciąż sama jestem osobą początkującą. Jednak przede wszystkim trzeba pamiętać o wytrwałości,  cierpliwości i systematycznej pracy. Nie wolno osiadać na laurach, ani poddawać się gdy usłyszymy słowa krytyki - to powinno nas dodatkowo mobilizować do stawiania poprzeczki coraz wyżej. Jak to się mówi - talent to tylko 10%, reszta to ciężka praca ;)




Więcej prac Magdy znajdziecie na jej fanpage'u (klik!). Możecie także zakupić koszulkę, przy tworzeniu której współpracowała  - pod tym linkiem.

- Copyright © Kwadratura Koła - Date A Live - Powered by Blogger - Designed by Johanes Djogan -