Hej!
Jakoś naszła mnie refleksja na mój tekst sprzed dwóch lat. Jakoś nigdy nie opublikowałem go na KK, więc stwierdziłem, że czas nadrobić zaległości. Jest to też taki wstęp do kolejnego tekstu, ale o tym kiedy indziej. :)
Relacja z dnia 16.09.2012
|
Grafika - Anna Tworek |
Hej ludzie. Wczoraj (15/09/2012) byłem na pielgrzymce w
Skrzatuszu. Uznałem, że to wydarzenie jest warte opisania. Nie tylko ze względu
na rangę imprezy, ale również pod względem aspektów duchowych, które to
Spotkanie Młodych niesie ze sobą. Od razu ostrzegam wszystkich potencjalnych
satanistów, tekst będzie zawierał słowo "Bóg", zapewne w dużych
ilościach. Za nim jednak przejdziemy do samego opisywania pielgrzymki skupimy
się na mnie, to nieco ułatwi mi opisanie późniejszych refleksji.
To była moja trzecia pielgrzymka. Już od ostatniej klasy
gimnazjum co rok uczęszczałem do Skrzatusza. Pierwsze podejście było z
ciekawości, do kościoła chodzę, to i na pielgrzymkę mogę pójść, prawda? Tak
więc podróż number one była dla mnie czysto rekreacyjna. Po przejściu blisko 30
kilometrowej drogi dotarłem wraz z resztą uczestników na miejsce. Obok
miejscowego kościoła ustawiony był wielki namiot (będący w stanie pomieścić
około dwóch tysięcy ludzi), porozstawiane były stoiska, w których to można było
pogłębić tajemnice wiary. Ja byłem ze znajomymi, więc rozłożyliśmy się na kocu
za namiotem, w zasadzie mieliśmy gdzieś te całe rekolekcje, to całe
"nawracanie się". Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, na końcu tylko
wzięliśmy udział w Eucharystii. Zwieńczeniem imprezy był koncert, wrażenia
miałem więc pozytywne. Tylko tak jakoś przeszedłem obok Boga...No ale dobrze
się bawiłem, więc czemu by nie wrócić za rok, no nie?
Wyruszyłem z nieco inną ekipą, w liceum poznałem nowych
ludzi, postanowiliśmy do Skrzatusza wybrać się razem. Jednak tym razem skupiłem
się nie tyle na rozmawianiu ze znajomymi, co poznawaniu nowych ludzi. Nieraz
spotkało się animatora chcącego przekazać Ci, że Bóg Cię kocha. Fajnie, ja go
też. Po kilku godzinach spędzonych na radosnym hasaniu po mieście, wcinaniu hamburgerów,
gadaniu z nowo spotkanymi ludźmi, wspólnie z resztą udałem się do namiotu
posłuchać tego, co biskup Edward Dajczak ma nam do powiedzenia. A miał dużo, i
gadał z sensem, i słuchałem go nie mogąc przestać. Coś tam mi w serduchu
drgnęło. Czy doświadczyłem wtedy kontaktu z Bogiem? I tak, i nie. Na dobrą
sprawę wiara, czyli chodzenie do kościoła, słuchanie kazań, modlenie się było
mi nieco obojętne. Nie przeszkadzało mi, więc to akceptowałem. W sumie to
czasami sam chciałem szukać kontaktu z Bogiem. Ale tylko czasami. Tak więc o
ile słowa biskupa wywarły na mnie wrażenie, to nie przyniosło to jakiegoś
większego efektu. W sumie nic w moim życiu się nie zmieniło. A potem była
Eucharystia i koncert, pielgrzymka numer dwa na plus. Za rok też pójdę.
Tyle że przez ten rok dużo się zmieniło...
Przede wszystkim nieco osłabła mi wiara. Nie miałem już
spotkań do bierzmowania, jakoś tak wyszło, że zacząłem przechodzić obok Boga.
Oczywiście dalej chodziłem do kościoła i się modliłem, ale zaczynałem wątpić w
sens tego wszystkiego. Zaczęły mnie interesować inne wiary. Ja w zasadzie
wierzyłem w Boga, ale tylko z logiki (świat musi mieć Stwórcę), a może przez
to, że od dziecka wpajano mi kim jest Jezus i bycie wierzącym to mój obowiązek?
Ale mi to nie wystarczało, w szkole, na ulicy, gdziekolwiek - nie widziałem
Boga. Teraz myślę, że nawet go nie szukałem, ale to wystarczyło bym miał
jeszcze większe wątpliwości. Zaczęły się moje problemy w życiu prywatnym,
zaczął się bardzo ciemny epizod mojego życia. Epizod, który ukrywałem przed
resztą społeczeństwa. Kim innym byłem w swojej samotni, a kim innym przy
znajomych. Ukrywałem to, kim się staję. Można by powiedzieć, że wypiąłem się na
świat, choć ten nigdy nie wypiął się na mnie. Od społeczeństwa nie da się
definitywnie oderwać, zważywszy na to, że rzucenie szkoły nie wchodziło w grę.
Pewnego dnia natknąłem się na bardzo ciekawy film. Zielonoświątkowcy urządzali
jedno ze swych spotkań. Gdy zobaczyłem ludzi, którzy okazują to w co wierzą,
zapragnąłem do nich dołączyć. Nie, zaraz, nie zapragnąłem - zacząłem poważnie
się nad tym zastanawiać. Podczas jednego wieczora zwierzyłem się mojej kochanej
rodzicielce z tego, że ja już nie widzę sensu tej całej "wiary", z
tego, że nie czuję o co w tym wszystkim chodzi. Dała mi modlitwę do Ducha
Świętego (Jan Paweł II odmawiał ją codziennie), ja nie byłem w stanie się nią
modlić. Widzicie, dla mnie jej słowa były nie do przyjęcia. Tak więc wylądowała
ona w szufladzie. Postanowiłem już nigdy nie dzielić się swoimi przemyśleniami
na temat wiary z innymi.
I w sumie nie wiem dlaczego poszedłem do Skrzatusza w tym
roku. Myślę, że dla zabawy. A może to tekst koleżanki, która opisała swój pobyt
na rekolekcjach tak na mnie wpłynął? Pewnie i jedno i drugie. W każdym bądź
razie wyruszyłem w swą trzecią podróż do Skrzatusza. Tym razem postawiłem sobie
jeden cel - spróbować odnaleźć to "coś", co pokaże mi sens mówienia z
dumą "Jestem chrześcijaninem!", kurde, znalazłem. W namiocie
spędziłem sporo czasu (choć pograłem też trochę w siatkę, pochodziłem po okolicy),
w końcu słuchałem tego, co inni mieli do powiedzenia. I było warto. Wysłuchałem
świadectw trojga ludzi, każdy mówił o tym, jak wielka jest miłość Boża. Po raz
kolejny mogłem usłyszeć słowa biskupa Edwarda Dajczaka, tym razem jednak coś we
mnie drgnęło. Gdy mówił o Maryi, o Bogu, o Jezusie, o miłości do drugiego
człowieka, to poczułem, że...że muszę się wyspowiadać. Udałem się więc do
kościoła, podszedłem do wolnego konfesjonału i się zaczęło...
Powiedziałem wszystko. WSZYSTKO. To co wielokrotnie zatajałem
z powodu wstydu, a może i braku należytej powagi co do sakramentu spowiedzi
sprawiło, że się załamałem. Po prostu pękłem. Zacząłem ryczeć, nie ze smutku, z
ulgi. Ja w końcu oczyściłem swoje sumienie z tego brudu, który tyle czasu
gromadził się w mym sercu. Odbyłem rozmowę z księdzem, każde jego słowo
trafiało prosto do mojego serca. W końcu dostrzegłem jaki jestem słaby, jak
płytki, jak powierzchowny. Dopuściłem do swej świadomości myśli, których
unikałem jak ognia. I nagle poczułem, że to czego szukałem było tak naprawdę
ciągle wokół mnie. Jednak ja byłem ślepcem nie będącym w stanie tego zauważyć.
Gdy odchodziłem od konfesjonału poczułem, że jestem wolny. Natychmiast po
opuszczeniu murów kościoła udałem się do namiotu, gdzie była już reszta moich
znajomych. Uklęknąłem, rozpocząłem modlitwę - moją pokutę. Jeszcze chwilę po
skończeniu ostatniej modlitwy pozostałem w pozycji klęczącej, musiałem zebrać
rozlatane myśli. Spróbowałem wstać, nie mogłem. Z policzka zaczęły skapywać
łzy, łzy, które miały mnie wyzwolić. Pojawiły się przy mnie dwie koleżanki, co
ciekawe - często gdy upadam są przy mnie osoby, które pozwalają mnie się
podnieść, dziękuję.
Gdy nieco ochłonąłem dostrzegłem z daleka przyjaciółkę,
której zawdzięczam to, że w ogóle w Skrzatuszu się pojawiłem (tam u góry tekstu
gdzieś o tym napomknąłem). Poczułem, że muszę z nią porozmawiać. Takie
działanie impulsywne, czasem człowiek po prostu czuje, że MUSI coś zrobić i to
robi. Tak więc podszedłem do niej. Niczego co miałoby wartość
dla czytelnika tego tekstu nie powiedziałem, tak więc dialogu przytaczać nie
będę ,dla was jest on nieistotny, ale dla mnie był. Wcześniej nie widziałem
szansy na odnalezienie Boga. Wtedy ujrzałem go w drugim człowieku. Dostrzegłem
możliwość stania się lepszą osobą.
[Ciach! dnia 16/09/2012 przestałem pisać ten tekst.
Zastanawiałem się, czy warto go publikować. Czy jest on w ogóle wart
dokańczania. Poczułem potrzebę ukończenia felietonu, więc teraz będziecie mogli
przeczytać to, co dopisałem "na chłodno". Dobrze, już nie przerywam.]
I to chyba właśnie było to. Każda religia musi mieć
wyznawców, prawda? W Skrzatuszu dostrzegłem, że jest wielu wierzących
chrześcijan. Są ludzie, którzy nie wstydzą się swojej wiary. Z perspektywy
czasu żałuję, że potrzebowałem aż trzech lat, aby to zauważyć. Widzicie, w tym
roku zwieńczeniem pielgrzymki była msza - już bez koncertu na pożegnanie.
Wszyscy uczestnicy otrzymali różaniec. Ja swój owinąłem dookoła mojej dłoni,
krzyżyk nieustannie trzymając w zaciśniętej pięści.
Byłem ze znajomymi, no nie? Chłopcy i dziewczyny, których
znam od dawna. O każdym bym mógł sporo wam opowiedzieć. Ale szkoda na to czasu
(choć to niezwykle interesujące osoby, przecież nie zadawałbym się z byle kim),
ważne jest to, że każdy z nich nagle wydał mi się inny. Rzekłbym, że wręcz
idealny. W każdym bowiem jest Bóg, którego zacząłem dostrzegać. Tego dnia chyba
wszyscy czuliśmy Jego obecność. Jedni wznosili ręce ku niebu, inni zakrywali
swe twarze w dłoniach, na wszystkich twarzach było widać skupienie. Myślę
jednak, że to nie tylko skupienie, dziś nazwałbym to wręcz ufnością.
Od tego wydarzenia minął miesiąc. Powiem wam szczerze, że
wiele razy w tym czasie zgrzeszyłem. W ten, czy inny sposób. Staram się jednak
nie zapominać o Bogu. Nadal modlę się na różańcu, który otrzymałem. Mam stałe
intencje, modlę się za moich przyjaciół, którzy mi towarzyszyli, za koleżankę,
w której dostrzegłem nadzieję na lepsze jutro dla mnie, za biskupa Edwarda,
który dał mi przykład prawdziwej wiary. Zapytacie się dlaczego to opisuję. Nie
wiem, naprawdę nie wiem. Czuję jednak, że muszę się podzielić z wami moim
przeżyciem. Wiem, że zapewne ten tekst spotka się również z krytyką, może nawet
tylko i wyłącznie z nią. Jednak pragnę uwypuklić dwie rzeczy: Po pierwsze, nie
staram się nikogo nawrócić. Po drugie, chcę po prostu pokazać, że Boga można
spotkać nawet go nie szukając. I bardzo dobrze, dzięki temu go znalazłem.
Przyjemne, szczere, świetne.
OdpowiedzUsuńgrzeszę. nie wierzę. nigdy nie wierzyłam. nie byłam na pielgrzymce. niechrzczona, bez komunii. nie zaglądająca do kościoła. to na pewno kwestia wychowania - u mnei w domu wszyscy tak mają. nie odczuwam jednak wewnętrznej potrzeby wierzenia w Boga. nie należę jednak do grona ateistów - szyderców, których podobnie jak wierzących ludzi, jest mnóstwo...
OdpowiedzUsuń1. Wszyscy grzeszymy.
Usuń2. Mądra z Ciebie dziewczyna. :)
Wiesz, ja nie lubię na siłę kogoś do czegoś namawiać. Nie krytykujesz mojej postawy, to już jest duży plus. Jak kiedyś będziesz chciała pogadać o Bogu - daj znać. Wiesz, ja też nie myślałem, że życie może być lepsze dopóki nie zacząłem wierzyć na poważnie. A w sumie warto się o tym przekonać. :)
jasne, wszystko jest dla ludzi, wiara też ;) ja jakoś po prostu nie odczuwam takiej potrzeby. czy jestem szczęśliwa, czy załamana, czy właśnie łamię wszystkie swoje moralne zasady. nigdy nie pytałam Boga o zdanie, i raczej nie zanosi się na to, bym zaczęła.
Usuńa może do tego się dojrzewa, jak do wina?
dziękuję. :)